Charlotte Bronte „Dziwne losy Jane Eyre”

Okładka
Ta okładka jest dużo piękniejsza od okładki mojej książki, którą możecie zobaczyć po kliknięciu na obrazek.

Tytuł: Dziwne losy Jane Eyre
Autor: Charlotte Brontë
Tytuł oryginalny: Jane Eyre
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Teresa Świderska
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 1996
Ilość stron: 492

Sięgnęłam ostatnio po Jane Eyre po raz kolejny co prawda, ale po bardzo długiej przerwie. Od ostatniego czytania dekadę temu zdążyłam zapomnieć strasznie dużo pasjonujących szczegółów. A może nigdy wcześniej ich po prostu nie zauważyłam? Dla pamięci zatem (i gwoli podzielenia się z resztą świata) przed Wami garść moich zaskoczeń przy tej lekturze.

[Uwaga: Tekst z każdym zdaniem zawiera coraz więcej spoilerów.]

Zaskoczenie pierwsze. Jakość. Naprawdę nie pamiętałam, ze to jest tak dobrze napisane… Z jak niesamowitą starannością Charlotte Brontë stworzyła tę powieść. Nie ma tu ani jednej zbędnej sceny, wątki poboczne przeplatają się ze sobą, powracają kiedy trzeba. Ogrom pracy koncepcyjnej i redakcyjnej nad tym tekstem budzi podziw. Jane Eyre to zdecydowanie książka do wielokrotnego czytania, nawet znając dobrze fabułę i wszystkie zwroty akcji, czyta się ją jak powieść detektywistyczną, zauważając porozrzucane wcześniej podpowiedzi i aluzje do dalszych wydarzeń. Mimo dość przerażającego tłumaczenia, po które sięgnęłam, czytanie sprawia niesamowitą satysfakcję.

Zaskoczenie drugie. Tematy społeczne. Pierwsze rzecz, która mi umknęła, to fakt, że w Jane Eyre tyle jest rewolucji przemysłowej. Niby wszystko dzieje się gdzieś na początku wieku, a podstawowe skojarzenie, które przywodzi na myśl ta książka, to mgła na wrzosowiskach i nawiedzane zamczyska. Ale przecież już na samym początku opowieści, kiedy Jane ma jechać do Thornfield, martwi się, ze Millcote to duże miasto fabryczne, więc przewiduje wysokie kominy i chmury dymu. Potem, kiedy uczy w Morton, dokładniej poznajemy strukturę społeczną okolicy i widzimy, że choć St. John jest synem lokalnego szlachcica, to najbogatszy jest w tej społeczności pan Oliver, posiadacz odlewni fabryki igieł, a więc postać jakby wyjęta z Północ południe Elisabeth Gaskell. Zresztą obie panie się przecież znały, więc moje zdumienie może nie powinno być tak wielkie, jednak jakoś zupełnie nie spodziewałam się po Jane Eyre poruszania tych problemów.

Mia Wasikowski
Mia Wasikowski jako Jane

Tak samo zresztą, jak zupełnie zapomniałam, że istotnym motywem są w tej książce kwestie wysokiego i niskiego urodzenia, majątku i wartości człowieka. Już sama Jane i jej stosunek do innych jest niezłym przykładem tej tematyki, ale jeśli dodamy tego nieślubne dziecko francuskiej tancerki, sieroty z Lowood i chłopskie córki w Millcote, a z drugiej strony nieznośne dzieci ciotki Reed i puste towarzystwo pana Rochestera będziemy mieć pełen przekrój powodów społecznych wątpliwości panny Brontë. Równie ciekawy jest zresztą wątek sióstr St. Johna, Diany i Mary. Dobrze wykształcone wysoko urodzone panny Rivers z powodów finansowych pracują jako guwernantki u ludzi, których zupełnie nie obchodzi ich pochodzenie i umiejętności.

Już same rozważania społeczne w Jane Eyre sprawiałyby, że warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza, że są to rozważania na poziomie nieco wyższym niż „dziwny jest ten świat i niesprawiedliwy”. Na szczęście zresztą bohaterka do wielu rzeczy musi sama dojrzeć, nie będąc od urodzenia filozofką socjalizmu.

Zaskoczenie trzecie. Jane Eyre. Bo chociaż tytułowa bohaterka jest, tak jak pamiętałam, dziewczyną świadoma swoich możliwości i umiejętności, a także swojego miejsca na świecie, chociaż wiele umie i myśli samodzielnie, daleko jej na szczęście do typowej Mary Sue. Ma swoje wady i ograniczenia, na szczęście tak jest skonstruowana, że ani jej dobre, ani złe strony nie irytują. Przede wszystkim to bardzo młodziutka dziewczyna, która po raz pierwszy w życiu trafia do normalnego (no, względnie normalnego, biorąc pod uwagę ciąg dalszy) domu i towarzystwa. Dziewiętnastolatka, która do tej pory o świecie uczyła się z książek, trochę przestraszona, a trochę zaciekawiona wszystkim wokół siebie.

To, oczywiście, powieść o dojrzewaniu, ale też w dużej mierze powieść o odnajdywaniu siebie, ustalaniu swojej hierarchii wartości, ale też o odrywaniu seksualności. I o ile na pierwszy rzut oka Jane Eyre jest niesamowicie dydaktyczna w opowieści o winie i karze, oraz w twardych zasadach moralnych Jane, która odrzuca propozycję zostania kochanką bogatego mężczyzny, jednak po przyjrzeniu się bliżej wszystko to staje się bardziej dwuznaczne. Bo przecież Jane odrzuca tę propozycję nie tylko dlatego, że to niewłaściwe, ale też dlatego, że z tego co do tej pory słyszała, wynika, że mężczyzna mógłby się szybko nią w tej roli znudzić, a także dlatego że żyjąc z kimś bez ślubu znajdzie się poza nawiasem społeczeństwa. To nie moralna niezłomność karze Jane odrzucić tę propozycję, tylko dosyć chłodna jednak, jak na te warunki, kalkulacja.

Ruth Wilson
Ruth Wilson jako Jane

Zaskoczenie trzecie. Zmysłowość i cielesność. No właśnie, skoro już przy tym jestem, niesamowite wrażenie w kontekście innych książek z epoki i o epoce robi zmysłowość powieści. Z jednej strony zmysłowość w sensie pobudzania różnych zmysłów, bo mamy tu i widoki (na które Jane jest szczególnie jako rysowniczka czuła), i dźwięki, i smaki, i zapachy, i dotyk nareszcie. Wszystko to znajduje w Jane Eyre swoje miejsce i świetnie dopełnia opowieści. Momenty niemal zespolenia z przyrodą, doprawione odrobiną romantycznego symbolizmu (rozdarty kasztan) są niesamowicie zmysłowe właśnie.

Z drugiej strony, cielesność i zmysłowość w sensie, powiedzmy, erotycznym. Tak jak pisałam już wcześniej to w pewnej mierze jest książka o odkrywaniu własnej seksualności (co może w sumie doskonale tłumaczyć jej popularność). I chociaż serial BBC z Ruth Wilkinson dodał w tym aspekcie do opowieści sporo dosłowności, to jednak nie wydaje mi się, żeby bardzo rozminął się z duchem powieści. Tyle dotknięć, uścisków, siadania na kolanach i nawet pocałunków nie czytałam dawno w żadnej powieści, nie tylko dziewiętnastowiecznej. A jeśli nawet były, to nie towarzyszyło im tyle napięcia i emocji.

Co więcej cielesność to nie tylko ważny wątek relacji Jane Eyre i pana Rochestera, to również istotna część związku między St. Johnem Riversem a Rozamundą Oliver, między Rochesterem i Bertą Mason, a wreszcie między St. Johnem a Jane. I o ile Edward Rochester jest skłonny ulegać potrzebom ciała, a nawet czerpać z tego przyjemność, o tyle St. John Rivers przeciwko „słabości” własnego ciała się buntuje i do bitwy z nim wystawia rozum.

Samantha Morton
Samantha Morton jako Jane Eyre

W tym wszystkim Jane Eyre, choć przecież na początku podejmuje jedyną słuszną dla swojego czasu decyzję i opuszcza pana Rochestera, to przecież wcale nie jest skłonna przystać na propozycję małżeństwa St. Johna. Wprost stwierdza, że wstrętne by jej były jego małżeńskie czułości, których by jej nie szczędził, jako że wszystkie obowiązki traktuje poważnie. I chociaż nic nie mówi się tu wprost, to bardzo łatwo zobaczyć w Jane dziewczynę, która nie chce wychodzić za mąż bez miłości i pożądania, bo seks w takim wypadku byłby nieznośny… Przecież w ostatecznym rozrachunku, kiedy Jane Eyre wraca do Thornfield, podejmuje decyzję że większym grzechem byłoby dla niej małżeństwo bez miłości niż miłość bez małżeństwa. I to wszystko w pierwszej połowie XIX wieku…

Zaskoczenie czwarte. Pan Rochester i miłość. Na początku zaskoczenie dlatego, że Edward Rochester był brzydki. Proszę Was! Po tych wszystkich ekranizacjach? Po tych wszystkich Michaelach Fassbenderach i Tobych Stephensach? Brzydki? To zaskoczenie dzielę z wieloma, jak się okazało, koleżankami, bo nie omieszkałam zagadnienia przegadać. Okazuje się, że nawet jeśli któraś nie widziała żadnej ekranizacji, a czytała książkę, to nadal ma wrażenie, że pan Rochester był pięknym mężczyzną. Zupełnie wbrew tekstowi, oczywiście. Edward Rochester jest silny, dobrze zbudowany i szeroki w barach, ale twarz ma brzydką.  Co więcej jest w wieku (jak na te czasy) mocno średnim — ma około czterdziestu lat.

Do tego, oczywiście, dochodzą jego humory, surowość, całkowita nieprzewidywalność i dziwaczność, które w mniejszym lub większym stopniu jednak pamiętałam. Zaskoczeniem było za to to, co wyłoniło się z całego jego obrazu. Wyłoniło się dopiero teraz, kiedy i wiedzy i doświadczenia z tym tematem mam dużo więcej niż kiedyś.  Otóż z całym tym zestawem zachowań pan Rochester jest idealnym przykładem przemocowca. Mężczyzny, który stara się zawsze mieć władzę nad partnerką, którego zachowania nie sposób przewidzieć, który jednak potrafi być przesympatyczny. Mężczyzny, który nie znosi żadnego sprzeciwu, który gotów jest siłą zmusić kobietę do uległości.

A w tym wszystkim Jane Eyre, niedoświadczona dziewczyna, potrafi tak doskonale sobie z nim radzić, że w zasadzie powieść tę można by traktować jako instruktaż dla osób kochających przemocowców… Bo cóż robi Jane? Nie zwraca uwagi na jego humory. Nie ulega jego naciskom. Niemal nie reaguje na jego prowokacje. Nie daje się obsypywać bogactwem. Stara się zawrzeć kontrakt, dzięki któremu nie będzie partnerowi nic zawdzięczała. Oczywiście wszystkim tym doprowadza Rochestera do szału, ale, choćby i jej się serce krajało, znowu nie zmienia zdania. Wyciąga konsekwencje. Trzyma się postanowień.

Charlotte Gainsbourg
Charlotte Gainsbourg jako Jane

I mimo tego wszystkiego byłabym o nią bardzo niespokojna, gdyby doszło do skutku planowane małżeństwo lub związek Jane i Edwarda. Byłby to pewnie ten sam niepokój, który prześladował mądrą choć niezbyt inteligentną panią Fairfax — kobietę, która uwielbiała swojego chlebodawcę, ale jednak nie życzyła Jane związku z nim… Cała historia osiąga jednak happy end, a osiąga go w jedyny możliwy sposób, biorąc pod uwagę charakter głównego protagonisty. Żeby ich związek mógł być związkiem partnerskim i żeby mogli się wzajemnie szanować, pan Rochester musiałby zmienić swoje podejście, a nawet charakter. A nie byłoby to przecież możliwe bez tego, że przez dłuższy czas musiał całkowicie polegać na innym człowieku. Zresztą pewnie nawet i to mogłoby nie wystarczyć. Na szczęście, Charlotte Brontë jemu zabiera wzrok i możliwość wpływania na nią siłą, a jej daje majątek, a przynajmniej niezależność finansową. Dopiero wtedy mogą żyć długo i szczęśliwie, dopiero wtedy, kiedy to on musi nauczyć się polegać na niej i nie ma nad nią przewagi ekonomicznej. Nie mówiłam, że instruktaż? A wszystko to cały czas w XIX wieku. Myślę, że autorka musiała znać te mechanizmy ze swojego otoczenia. Są opisane świetnie i przez wieki oddało to pewnie pokoleniom dziewcząt niezliczone przysługi. Taki poradnik z czasów przedporadnikowych.

Zaskoczeń miałam zresztą przy tej książce więcej. Choćby podobieństwo relacji damsko-męskiej do tej z „Dumy i uprzedzenia”: brzydka, biedna i inteligentna dziewczyna i rozpuszczony powodzeniem bogacz, który docenia ją w końcu dla jej intelektu. Czy to nie jest ta historia miłosna, którą zawsze kochałyśmy najbardziej? Jednak zbliża się dwunasta, a 31 grudnia o dwunastej należy robić zupełnie inne rzeczy niż pisanie bloga: należy mianowicie cieszyć się z Mężem rocznicą ślubu. Zatem wszystkiego najlepszego dla nas i szczęścia w nowym, 2013, roku dla Was.

A kiedy po północy napiszę na drugim blogu wpis uzupełniający ten, natychmiast dodam link. EDYCJA: Zgodnie z zapowiedzią: link. Pod linkiem o panu Rochesterze, ekranizacjach i bokobrodach.

Rachel Cusk „Wariacje na temat rodziny Bradshaw”

okładkaTytuł: Wariacje na temat rodziny Bradshaw
Autor: Rachel Cusk
Tytuł oryginalny: The Bradshaw Variations
Język oryginału: angielski
Tłumacz: Agnieszka Pokojska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011 (c)
Wydanie: pierwsze
Ilość stron: 308

Oryginalny tytuł brzmi lepiej, bo The Bradshaw Variations kojarzy się z The Goldberg Variations, Wariacjami Goldbergowskimi Bacha. To całe „na temat rodziny” to za dużo niepotrzebnych słów, choć nie wątpię, że wydawca nie byłby zachwycony Wariacjami BradshawowskimiSkojarzenia muzyczne są zresztą jak najbardziej słuszne, Cusk znajduje temat (rodzina, związki, relacje z ludźmi, poszukiwanie siebie), a potem wielokrotnie go przetwarza, oglądając z każdej strony i zmieniając dynamikę, harmonię, barwę (a przynajmniej ich możliwe literackie odpowiedniki). Muzyka jest też stale obecna w narracji: świat Cusk wypełniony jest dźwiękami, jeden z bohaterów, Thomas Bradshaw właśnie w muzyce poszukuje siebie i odpowiedzi na dręczące go pytania, więc i świat przez tę muzykę postrzega.

Wariacje na temat rodziny Bradshaw to książka zupełnie inna od tych, które czytam zazwyczaj. Zagłębiałam się w nią z ciekawością i uwagą, ale trudno mi powiedzieć, czy czytanie jej sprawiło mi tak naprawdę przyjemność.

Teoretycznie wszystko jest do bólu standardowe. Oto mamy książkę o rodzinie: starzy rodzice, trzech dorosłych synów ze swoimi żonami i dziećmi, kilka postaci pobocznych i sporo zwykłych życiowych wydarzeń. Ktoś odbiera dziecko ze szkoły, ktoś wybiera się na wakacje, ktoś sprząta na strychu, a ktoś idzie na przyjęcie.  W centrum znajdują się Thomas i Tonie Bradshaw i ich ośmioletnia córka Alexa. Thomas jest „średnim” synem, tym przyzwoitym, zawsze starającym się zdobyć uwagę i miłość rodziców. Kiedy zaczyna się akcja powieści, właśnie przestał pracować, żeby zająć się córką, kiedy Tonie wraca do pracy na uniwersytecie. Ten motyw (niepracujący, opiekujący się dzieckiem i domem, ojciec) jest zresztą w całej książce najbardziej niecodzienny.

Niezwykłe jest w tej książce nie to, o czym opowiada, ale raczej to, w jaki sposób to robi. Rachel Cusk pisze bardzo specyficznie, z jednej strony swobodnie zagłębia się w psychikę bohaterów, z drugiej nie pozwala ani na chwilę się do nich zbliżyć. Przez większość lektury miałam wrażenie, że autorka patrzy na swoje postaci jak entomolog na wyjątkowo ciekawy gatunek żuka: chłodno i z dużą dokładnością. W zasadzie czytelnik nie musi już sobie nic dopowiadać. To chyba pierwsza rzecz, która mi w Wariacjach przeszkadzała. Wolę kiedy pisarz zostawia mi margines na własne przemyślenia i interpretacje, choćby na poziomie „dlaczego bohater coś zrobił, coś powiedział?”. U Cusk dostaję pełną informację dotyczącą nie tylko jego zachowania, ale też myśli, motywów i wspomnień, które na to wszystko wpływają.

Może również dlatego nie zdołałam nikogo w tej powieści polubić, przeciwnie, im więcej o kimś czytałam, tym mniejszą darzyłam go sympatią. Dokładnie odwrotnie niż w filmach Mike’a Leigh, gdzie wkurzające na początku postaci z czasem zaczyna się rozumieć, tolerować, czasem nawet im kibicować, w Wariacjach na temat rodziny Bradshaw akceptowanych na początku bohaterów, pod koniec lektury obserwowałam z niechęcią. Z jednej strony to pewnie zaleta, w końcu książka wzbudziła emocje, ale z drugiej — skoro nie udało mi się zżyć z bohaterami, nawet moje emocje były raczej chłodne.

Te dogłębne opisy psychiki są, przyznaję, bardzo ładnie podane i mocno specyficzne, czasami naprawdę odkrywcze. Owszem, musiałam skupiać się na lekturze: była to dla mnie książka, którą czyta się powoli i z namysłem, bo właśnie język jest jej głównym tworzywem. Język i sposób opisywania oraz widzenia świata. O ile ten pierwszy nie zmienia się, to ten drugi owszem, ponieważ u Cusk bohaterów różnicuje właśnie sposób pojmowania świata. To pewnie brzmi bardzo zawile, ale w gruncie rzeczy jest intuicyjne, kiedy już zacznie się czytać. Wielokrotnie sięgałam po ołówek, żeby zaznaczyć ciekawy fragment, odkrywcze spojrzenie na rzeczy dobrze mi znane.

Garść przykładów: Thomas Bradshaw ma czterdzieści jeden lat, jest w wieku, kiedy życie wychodzi z własnej przeszłości jak odlew z formy [7]. Howard Bradshaw jest człowiekiem, którego natura żartownisia, w młodości wskazująca na lekceważenie dla konwenansów we wszelkiej postaci, przesyca jego dorosłe życie ironią, a dzięki niej jego ponadprzeciętny konserwatyzm jakimś cudem uchodzi za kawał [40]. Okolica domu Thomasa i Tonie to królestwo parków i kościołów — te pierwsze są małe i zatłoczone, te drugie duże i puste [22]. Tonie zna Claudię od lat, porozumiewały się wzrokiem na niezliczonych rodzinnych kolacjach, stała przy niej, gdy eleganckie buty obcierały im stopy na chrzcinach i pogrzebach, trzymała na rękach jej dzieci. Zna kształty, jakie przybierają jej radość i złość; przez większość swojego dorosłego życia słyszy partię Claudii niczym melodię z sąsiedniej sekcji orkiestry [118].

To tylko dość proste opisy (które akurat zrobiły na mnie wrażenie), kiedy Cusk bardziej zagłębia się w psychikę postaci, bywa jeszcze ciekawiej:

W pociągu Tonie myśli o seksie. Tak jakby był starym znajomym, którego nie widziała od lat i na którego nagle wpadła na peronie. Jedzie więc w przedziale ze swoim znajomym, seksem, z którym straciła kontakt mniej więcej wtedy, kiedy urodziła się Alexa, kiedy miłość wydawała się zadaniem matematycznym, jakie nagle udało jej się rozwiązać. [17]

Prawda jest taka, że wtedy, wiele lat temu, [Tonie] zakochała się w tym domu; zakochała się w nim, a potem, w miarę jak coraz lepiej go poznawała, miłość dzieliła się na coraz mniejsze części, aż w końcu każda porcja przedmiotu poznania była większa niż przypadająca nań cząsteczka uczucia. To jest właśnie nauczka, to jest wydźwięk kazania: fakty żyją dłużej niż emocje, a zatem wiedza jest potężniejsza od miłości. Możliwych przedmiotów poznania jest nieskończenie wiele, a zdolność do miłości jest tylko przestrzenią, która ma z góry określoną pojemność, nieprzekraczalną. [26]

Jak teraz rozumie [Thomas], na tym polega problem tego dnia: brakuje mu narzucenia ludzkiej woli. Jest bezkształtny. Jest grudą gliny, którą musi dopiero uformować natchnienie i pragnienie. To właśnie, jak sobie przypomina, znaczy wolność. W wieku czterdziestu trzech lat zwykle zażywa wolności w małych, rafinowanych dawkach: w postaci decyzji, poleceń, skomplikowanych możliwości odniesienia sukcesu. Zapomniał, jak smakuje surowiec. [96]

[…] w tym ciasnym mieszkaniu przypominającym norę o krętych korytarzach nie ma możliwości utrzymania dystansu, wskutek czego ludzka sylwetka wydaje się bardziej istotna, bardziej konkretna, gęstsza od znaczeń. Obok nędzy to właśnie sprawia, że Thomasowi mieszkanie Benjamina kojarzy się z młodością. Kiedy tu przychodzi, przypomina mu się bliższe, zmysłowo intensywniejsze przeżywanie własnego ciała, którego to przeżywania, jak dopiero teraz zrozumiał, z czasem zaprzestał. [105]

Prawda jest taka, że przez cały ubiegły tydzień Thomas pracował nad adagio jak samotny więzień kopiący tunel pod murem twierdzy. Trochę się wstydzi tej swojej potajemnej determinacji, rygoru swoich metod, wytrwałej, powtarzalnej pracy, którą w to włożył, bo zawsze uzyskiwał w życiu to, na czym mu zależało, a także pokonywał to, co chciał z niego wyrugować. Miał wrażenie, że oszukuje tak samo jak wtedy, gdy całą noc uczył się do egzaminu albo przebrnął mękę zebrania, wiedząc więcej niż ktokolwiek inny, albo zaplanował w najmniejszych szczegółach strategią zainteresowania sobą kobiety, która mu się podobała. Zawsze uważał, że ciężka praca zajmowała miejsce, w którym powinno się znajdować coś bardziej naturalnego, coś instynktownego, wrodzonego, coś, co kojarzy się ze szczerością, choć nie wie właściwie dlaczego. Siedząc w domu przy fortepianie, był pewien, że istnieje jakiś uczciwszy sposób opanowania tego adagio niż ćwiczenie każdego taktu tak długo, aż załamywała się jego harmonia i stawał się on grzechoczącą skrzynką szaleństwa, ale nie udało mu się dojść do tego, na czym ten sposób miałby polegać. [108]

Takie pierwsze wyprawy na zakupy można odczuwać jako swego rodzaju prostytucję. Jego potrzeby są takie prywatne, takie przestylizowane przez wyobraźnię, a sklepy są tak konkretne i rzeczowe — dopiero po jakimś czasie Leo się rozgrzewa i przystosowuje swoje pragnienia do tego, co rzeczywiście jest w sprzedaży. [221]

Taki właśnie jest jej język. Jeśli Wam się podoba, sięgajcie po Wariacje śmiało, nie powinniście się zawieść. Jeśli natomiast przy lekturze któregoś z kolei cytatu zaczyna nawiedzać Was wrażenie, że niepokojąco zbliżacie się do grafomanii, odpuśćcie sobie raczej tę lekturę.

Mnie dopadło ono między innymi przy tym ostatnim fragmencie: zabrzmiał dobrze, ale po głębszym zastanowieniu okazał się być całkowicie bez sensu. Oczywiście możliwe, że to tłumaczka się rąbnęła i Leo miał na myśli korzystanie z usług dam negocjowalnego afektu, a nie prostytucję samą w sobie (wtedy jakiś sens się pojawia), ale nadal pozostaje wrażenie, że porównanie zostało sztucznie dobrane tak, by szokować i budzić emocje. Nie lubię tego, bo pachnie tanią manipulacją uczuciami czytelnika.

Zaskakująco, w kontekście całego tego skupiania się na języku powieści, jedyny jej fragment, który uwiódł mnie całkowicie to krótki rozdział, w którym Howard i Claudia wybierają się na weekend za miasto. Rozdział w formie dramatu, czy może nawet dialogu, bez żadnych didaskaliów. Był świetny i mam wrażenie, że ten totalny brak narracji mówił o bohaterach dużo więcej niż kilkanaście stron ich przemyśleń i analiz. Znowu docieram więc do wniosku, że jak dla mnie Cusk pisze zbyt dokładnie i szczegółowo, nie zostawiając pola do własnej interpretacji.

Ostatnie zażalenie wnoszę nie tyle może do fabuły, co raczej do przesłania, jakie mi się z Wariacji na temat rodziny Bradshaw wyłoniło. Otóż przy całym swoim obrazoburczym podejściu do macierzyństwa i bycia kobietą, Rachel Cusk napisała książkę z której bije głęboka akceptacja dla tradycyjnego myślenia i podziału ról w rodzinie. Owszem, mamy tu zamianę obowiązków, próby poszukiwania siebie, ale ostatecznie i tak wszystko zmierza do jednego końca i nikomu nie wydaje się to przeszkadzać. Oczywiście można argumentować, że to książka o zwykłych ludziach, a zwykli ludzie tak właśnie się zachowują, ale nie wyczułam tutaj ani trochę niechęci czy buntu wobec takiego stanu rzeczy. Możliwe, że po prostu nie wczytałam się wystarczająco głęboko, ale z pewnością dla mnie nie jest to powieść feministyczna.

To po prostu smutna książka o niesympatycznych ludziach.

Ale może warto po nią sięgnąć, choćby na próbę. Jest inna i obcowanie z nią było interesującym doświadczeniem, a to może wystarczyć za zalety. A jeśli nie wystarczy, to przeczytajcie co w niej znalazły Marpil i Tamaryszek i może dajcie się im przekonać.

Moja ocena: 5,5/10

Kontynuacje i nawiązania: Don Kichot

Ilustracja do wydania z 1863 roku
Ilustracja Gustava Doré

Pamiętam, że w moich licealnych podręcznikach do polskiego po każdej niemal lekturze pojawiał się (przez wielu znienawidzony) dział „Kontynuacje i nawiązania”, z którego mogliśmy się dowiedzieć kto pisał o Ikarze po mitach greckich. Ja zawsze to bardzo lubiłam i chociaż przykłady nawiązań były dość nieciekawe, do dziś została mi ciekawość wypatrywania (w książkach, piosenkach, filmach) motywów.

Trafiłam też ostatnio po raz któryś już na listę książek, którą norweskie Kluby Książki stworzyły na podstawie odpowiedzi 100 pisarzy z 54 krajów świata. A poproszono ich o nominowanie dziesięciu książek, które miały największy wpływ na kulturę świata i wpłynęły na ich sposób myślenia (nominate the ten books which have had the most decisive impact on the cultural history of the world, and left a mark on the authors’ own thinking). I, jak się okazało, najwięcej głosów w tej konkurencji zebrał Don Kichot Cervantesa.

Nie jest to moja ulubiona książka, więc jak zwykle przejrzałabym listę z większą lub mniejszą ciekawością (tym razem z większą, bo jest wyjątkowo mało anglocentryczna) i szybko o niej zapomniała, ale nałożyła mi się lektura tego artykułu z czasem, kiedy w naszym domy praktycznie bez przerwy słychać piosenkę Pożytek z odmieńców.

Piosenkę z tekstem Jacka Kaczmarskiego śpiewa Trio Łódzko-Chojnowskie (muzyka Pawła Konopackiego).

Jacek Kaczmarski do Cervantesa i Don Kichota sięgał bardzo często. Poza Pożytkiem z odmieńców warto wspomnieć Cervantesa, Co dwóch widzi gdy widzi to samo, Sny i sny, Tezę Sancho Pansy i — moją ulubioną — Tezę Don Kichota. Znając życie wszystkich nie wymieniłam, ale i z tego zestawu można z łatwością wyciągnąć co najmniej jeden wniosek: Don Kichot jest niesamowicie uniwersalny, czy może lepiej byłoby powiedzieć wieloznaczny. Różnice między powyższymi wierszami wystarczyłyby spokojnie na pracę licencjacką, a jakby się kto dobrze postarał, to i na magisterską, a wszystkie czerpią z tego samego Cervantesa.

Kiedy zagłębiam się w Kaczmarskiego uderza mnie potrzeba powrotu do źródeł, którymi się inspirował. Kiedy słucham Muzeum, sięgam do obrazów, a kiedy wczytuję się w te wszystkie wariacje na temat Don Kichota czuję potrzebę powrotu do książki i sprawdzenia co takiego przeoczyłam.

Teza Don Kichota Kaczmarskiego, czyli moja zdecydowanie ukochana interpretacja tej postaci.

Nie tylko Kaczmarski sięgał do Cervantesa. Pierwszą piosenkę o Don Kichocie usłyszałam jeszcze zanim w ogóle wiedziałam kto zacz. Ballada o późnej starości Don Kichota Wojciecha Młynarskiego jest jedną z najpiękniejszych odpowiedzi na pytanie „co ma piernik do wiatraka?” (do postaci Don Kichota odnosił się zresztą Młynarski nie tylko tu, bo choćby i w Błędnym rycerzu).

A skoro piszę o moich ulubionych artystach, to nie mogę nie wspomnieć o Brelu, którego wersję Człowieka z La Manczy przedkładam zarówno nad oryginał, jak i nad wersję polską. Zresztą właśnie francuska wersja Brela (i pan Macias) była głównym powodem dla którego widziałam ten musical i dla którego rozważam pójście na niego powtórnie (nikt nie mówił, że to musi być logiczne, prawda?). Bo w zasadzie ten musical jest dość średni…

Najpiękniejsza odpowiedź na pytanie „co ma piernik do wiatraka?”, czyli Ballada o późnej starości Don Kichota Wojciecha Młynarskiego.

Ilustracja do wydania z 1863 roku
Ilustracja Gustava Doré

Na angielskiej Wikipedii można się zapoznać z całą stroną dzieł inspirowanych Don Kichotem. Dla mnie to ciekawy materiał wyjściowy do dalszych poszukiwań.

Zastanawiam się, co takiego jest w książce Cervantesa, że tak wielu artystów się nią inspiruje? Dlaczego akurat Don Kichot „wygrał” we wspomnianym na początku plebiscycie? Czy to dlatego, że mówi o potędze książek (w końcu to właśnie księgi zainspirowały Don Kichota)? Czy może ze względu na apoteozę wyobraźni? Czy może po prostu dlatego, że rzeczywiście miał duży wpływ na powieść (jako gatunek literacki) i zaczepieni autorzy pamiętali to ze szkoły?

Czytaliście Don Kichota? Jakie zrobił na Was wrażenie?

Bo ciągle się waham, czy próbować do niego wracać.

PS. Inny mój ulubiony poeta — Andrzej Waligórski — też pisał o błędnym rycerzu.

PS2. Nie podsumowałam książkowo zeszłego roku i w ogóle strasznie dawno mnie tutaj nie było, ale może uda mi się poprawić. Nawał pracy czasami nie pozwala nawet zerknąć na bloga, ale czasem powoduje, że człowiek robi wszystko, byleby do tej pracy nie siadać…

Święta noc

Dziwię ci się — krzyczała pani Dinah. — Gdyby to byli porządni ludzie, to poszliby do wójta, a nie tak po żebrach! Dlaczego ich sobie nie wzięli do domu na przykład Szymonowie? Dlaczego ich mamy przyjmować właśnie my? Cóż to, czy myśmy coś gorszego od Szymonów? Ja wiem, żona Szymona nie wpuściłaby takiej hołoty do domu!. Dziwię ci się, człowieku, że się zadajesz nie wiadomo z kim!

— Nie krzycz — mruczał stary Isachar — przecież usłyszą!

— Niech słyszą — mówiła pani Dinah, podnosząc głos jeszcze bardziej. — Niesłychane! To by dopiero było, żebym ja w domu nie śmiała ani pisnąć z powodu jakichś tam włóczęgów! Znasz ich? Zna ich to kto? On mówi: „To jest moja żona.” Gadanie, jego żona! Wiem, jak to u takich łazików bywa. Że się też nie wstydzisz wpuszczać coś takiego do domu!

Isachar chciał zaprotestować, że wpuścił ich tylko do stajni, ale zachował to dla siebie, albowiem cenił spokój.

— A ona — ciągnęła pani Dinah zgorszona — ona jest w odmiennym stanie, żebyś wiedział! Chryste Panie, tego nam jeszcze brakowało! Jezus Maria, gotowiśmy się jeszcze dostać na ludzkie języki! Coś ty, na głowę upadł czy co? — Pani Dinah nabrała tchu. — Naturalnie, takiej jakiejś młódce ty nie umiesz powiedzieć: nie. Ledwie na ciebie zerknęła, a już małoś nóg nie połamał z wielkiej gorliwości! Dla mnie byś tego nie zrobił, Isacharze! „Pościelcie tam sobie, dobrzy ludzie, macie w stajni słomy, że hej…” Jak gdyby w całym Betlejem tylko u nas była stajenka! Dlaczego im Szymonowie nie dali ani ociupinki słomy? Dlatego, że Szymonka by na to swemu mężowi nie pozwoliła, rozumiesz? Tylko ja jestem taka safanduła, że na wszystko milczę.

Stary Isachar obrócił się do ściany. „Może przestanie — myślał — ona ma trochę racji, ale tyle gadania o…”

— Brać obcych ludzi do domu — rozważała pani Dinah w sprawiedliwym gniewie. — Kto wie, co to za jedni? Teraz całą noc ze strachu oka nie zmrużę! Ale dla ciebie to obojętne! Dla ludzi to ty wszystko, ale dla mnie nic! Żebyś choć jeden jedyny raz miał wzgląd na twoją zaharowaną i słabowitą żonę! A rano może jeszcze mam po nich sprzątać! Skoro ten człowiek jest cieślą, dlaczego nigdzie nie pracuje? I dlaczego właśnie ja muszę mieć tyle utrapienia? Słyszysz, Isacharze?

Ale Isachar odwrócony twarzą do ściany udawał, że śpi.

— Matko Boska — westchnęła pani Dinah — co ja mam za życie! Całą noc nie usnę ze zmartwienia… A on śpi jak kłoda! Mogliby nam wynieść cały dom, a on sobie chrapie… Boże, co ja mam za utrapienie!

I było cicho, tylko stary Isachar uważnie przecinał ciemność swym chrapaniem.

Koło północy zbudziły go ze snu tłumione kobiece jęki. „O psiakość — zląkł się — to chyba coś obok w stajni! Żeby tylko nie zbudziło Dinah. Tożby znów było gadania!”

I leżał bez ruchu, udając, że śpi.

Po chwili dał się słyszeć nowy jęk. „Boże, zmiłuj się, Boże, spraw, niech się Dinah nie przebudzi — modlił się w niepokoju stary Isachar, ale wtem poczuł, że się Dinah koło niego wierci, unosi i z napięciem nasłuchuje. — Będzie źle” — powiedział sobie znękany Isachar, ale pozostał cicho.

Pani Dinah wstała bez słówka, narzuciła na siebie wełniak i wyszła na podwórze. ,,Na pewno ich wyrzuci — rzekł do siebie bezradnie Isachar. — Ja się już do tego mieszać nie będę, niech sobie robi, co chce…”

Po jakiejś dziwnie długiej i głuchej chwili wróciła pani Dinah, stąpając ostrożnie. Isacharowi zdawało się jak przez sen, że jakieś drzewo chrzęści i trzaska, ale postanowił, że się ani nie ruszy. Może Dinah jest zimno i roznieca ogień.

Dinah zaś znowu wymknęła się po cichu. Isachar otwarł oczy i ujrzał nad płonącym ogniem kociołek z wodą. „Na co to?” — pomyślał ze zdziwieniem i wnet znowu usnął. Przebudził się dopiero, gdy pani Dinah takimi szczególnymi, gorliwymi i ważnymi kroczkami biegła z dymiącym kociołkiem na podwórze.

Więc zdziwił się Isachar, wstał i przyodział się trochę. „Muszę popatrzeć, co się dzieje” — postanowił energicznie, ale w drzwiach zderzył się z Dinah.

„Proszę cię, czego tak biegasz” — miał zamiar zapytać, ale nie zdążył.

— Co się tu gapisz! — ofuknęła go pani Dinah i znów wybiegła na podwórze z naręczem jakichś szmatek i kawałków płótna. Na progu obróciła się. — Wracaj do łóżka — krzyknęła ostro — i… i nie wtrącaj się nam tu, słyszysz?

Stary Isachar poczłapał na podwórko. Przed stajnią zobaczył sterczącą bezradnie barczystą męską postać i skierował się ku niej.

— No, no — zamruczał uspokajająco. — Wyrzuciła cię, co? Wiadomo, Józefie, te kobiety…

I żeby zagadać ich męską bezradność, wskazał:

— Popatrz, gwiazda! Widziałeś już kiedy taką gwiazdę?

(Karel Capek, „Księga apokryfów”, 1930: „Święta noc”, tłum. Helena Gruszczyńska-Dębska)

Wesołych świąt.

Listopad: jeden z dotkliwszych wrzodów na dwunastnicy roku, czyli „Cyganka” Juliana Tuwima

Tytuł: Cyganka oraz inne satyry i humoreski prozą, teksty kabaretowe i aforyzmy
Autor: Julian Tuwim
Wybrał i opracował: Tadeusz Januszewski
Wydawnictwo: Iskry
Rok wydania: 2011 (c)
Ilość stron: 158

Uwielbiam Tuwima jako poetę, ale tak samo mocno uwielbiam go jako humorystę. Jego dowcip trafia idealnie w moje poczucie humoru. W oparach absurdu Tuwima i Słonimskiego, to jedna z moich ulubionych lektur na chandrę, a skeczami Tuwima (Noc poślubna, Chytry naród, W sądzie, Na poczcie) zachwycam się niezmiennie od lat. Nic więc dziwnego, że Cyganka, która jest wyborem spośród Tuwimowskich tekstów (humorystycznych) prozą, okazała się być doskonałym antidotum na otaczający mnie ostatnio coraz bardziej listopad.

To, że przy okazji jednym z aforyzmów (patrz: tytuł notki) autor idealnie oddał mój nastrój, uznaję za znak, że książka trafiła idealnie w swój czas.

I tu w zasadzie mogłabym już się skupić na przytaczaniu kolejnych cudnych cytatów, ale powstrzymam się jeszcze na chwilkę, bo może ktoś chciałby wiedzieć co można w Cygance znaleźć. Odpowiedź „wszystko” byłaby dużą przesadą (a poza tym nic nie daje), ale rzeczywiście jest tu całkiem niezła reprezentacja tuwimowych tekstów. Redaktor podzielił je na trzy części: „Proza”, „Aforyzmy własne, zasłyszane i tłumaczone” i „Skecze i monologi”. Spora część została już wcześniej opublikowana (albo nagrana), ale są też kawałki wcześniej niedrukowane, ale największą zaletą zbioru jest po prostu to, że wszystkie teksty mamy w jednym miejscu i do tego opatrzone przypisami. Pan Januszewski odwalił kawał roboty z opracowywaniem przypisów (brawa zwłaszcza za Ślusarza) dzięki czemu czytanie jest przyjemniejsze. Zwłaszcza, że Tuwim zwrotami obcymi szafował chętnie.

Co prawda, gdybym to ja była jej redaktorką, wybór tekstów i przypisy byłyby trochę inne (i pewnie każdy rąbnięty miłośnik Tuwima miałby na ten temat inne zdanie), ale nie sposób traktować tego jak wadę. Wadą może być natomiast to, że książeczka jest naprawdę króciutka i zanim się na dobre zacznie, już się kończy. Do tego cena nie zachęca (34 złote za 160 stron to dużo nawet mimo świetnego wydania). Teksty są bardzo różne, więc pewnie nie wszystkie przypadną do gustu każdemu, ale więcej negatywów tej książeczki naprawdę nie wymyślę.

Cyganka zapełnia lukę, którą nie do końca wypełniała dotąd część prozatorska Jarmarku rymów i szalenie poprawia humor w ponure listopadowe dnie. A na zachętę, oczywiście, cytaty (w nawiasach kwadratowych numery stron):

Oczywiście każdy z nas posiada śród znajomych ludzi miłych, bliskich, rozumnych, z którymi chętnie pogada godzinkę, nawet pół godziny, nie tylko pogada, ale i pomilczy z nimi, siedząc przy stole; każe bodaj wytoczyć kilka szklanic herbaty, poda nieodzowne ptifury lub jabłka (tępe nożyki owocowe!). Powtarzam: owszem. Taki gość w dom — to radość, bez przesady. I szczęście — z przesadą. [25]

Nie, proszę pani, stanowczo nie. Freud nie był fabrykantem samochodów. Co zaś dotyczy książki, o którą pani zapytuje, to tytuł jej brzmi: Nad dalekim cichym fiordem, ewentualnie Nad dalekim cichym Fordem. Tak samo mylne jest przypuszczenie pani, że twórca filmu Miłość Chopina jest psychoanalitykiem z miasta Detroit. O ile nam wiadomo, żadnego „sennika dla automobilistów” nie napisał. [67]

Taki pan siada do biurka i całymi miesiącami pisze powieść. Nie rozumiem. Czy nie lepiej wejść do księgarni i kupić sobie za parę złotych coś gotowego? [76]

Sumienie jest to ten cichy głosik, który szepce, że ktoś patrzy. [83]

Lipiec jest miesiącem, kiedy w tramwaju nie można otworzyć okna, którego w grudniu nie można zamknąć. [83]

Gdybym nie był tak lekkomyślny i nie wydał w ciągu ubiegłych paru lat takiej masy pieniędzy na książki, ale odłożył wszystko i miał w PKO, ach! ile książek mógłbym dziś kupić. [84]

Język rumuński — piękny, dźwięczny, ciekawy… Ale trochę przypomina łacinę w interpretacji Wiecha. [102]

Kolejność rzeczy: 1) sentyment, 2) temperament, 3) moment, 4) lament, 5) aliment. [102]

Moja ocena: 7,5/10

PS. Jest też wśród aforyzmów rozdział Z notesu, gdzie poza myślami zabawnymi są również piękne, mądre, a czasami piękne i mądre. Zaznaczyłam sobie tam m. in.:

Żeby „zacisnąć pasa”, trzeba najpierw mieć spodnie. [99]

Niemożliwy i piękny jak szklana lokomotywa. [94]

Wiersz przetłumaczony powinien wskazywać tę samą godzinę co oryginał. Dlatego praca tłumacza przypomina pracę zegarmistrza. [95]

Wie dobrze Depka…

książka Pawła Huellegopłyta FormacjiWpis z dedykacją dla Ulubionego Męża.

Nawet nie wiem, czy ten wpis powinien się pojawić tu, czy tam, ale ze względu na Huellego będzie tutaj. Temat taki trochę halloweenowy, zaduszkowy i w ogóle nieco spóźniony, ale uznajmy, ze listopad jest miesiącem w którym dobrze się słucha o wszystkich krew w żyłach mrożących legendach i podaniach. A tę konkretną legendę poznałam (jak zwykle w moim przypadku) od zadniej strony.

Najpierw była Formacja (dawniej Gdańska Formacja Szantowa), ich koncert na Kubryku i płyta Renament. Na tym koncercie pierwszy raz usłyszałam piosenkę Na strandzie Helu i na nim też dowiedziałam się, że inspirację autor (Krzysztof Jurkiewicz) zawdzięczał Pawłowi Huellemu i jego Opowieściom chłodnego morza. Zanim dotarłam do Opowieści… trochę czasu minęło, ale w końcu wypatrzyłam je na ojcowej półce i znalazłam właściwe opowiadanie (Depka — Rzepka).

Fascynująca była dla mnie analiza obu tych tekstów jednocześnie. To już nie nisko latające skojarzenia, o  których pisałam w poprzedniej notce, tylko wyraźne nawiązanie. Przełożenie (dość poetyckiej, owszem, ale jednak) prozy Huellego na język poezji (tekściarstwo też poezja) i piosenki. Przełożenie bardzo, moim zdaniem, udane.

Zapraszam Was do podróży na wybrzeże w poszukiwaniu legendy Depki. Jeśli znacie piosenkę Formacji, odświeżcie ją sobie (wersję koncertową z YT zamieszczam poniżej) i dopiero wtedy zanurzcie się w opowieść Pawła Huellego. Jeśli Na strandzie Helu nigdy nie słyszeliście, radzę rozpocząć od Huellego, a dopiero potem posłuchać piosenki.

Swoją opowieść Huelle zaczyna zupełnie niewinnie wspomnieniem z dzieciństwa:

W tamtych czasach kupno czegokolwiek — nawet ryby — urastało do rangi problemu. [63]

Potem gawędzi trochę o kłopotach z zaopatrzeniem w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, o tym kiedy było z tym lepiej, a kiedy gorzej i jakim problemem było zaopatrzenie w ryby na Wigilię, aż w końcu zaczyna właściwą opowieść:

Wydelegowany zostałem do tej podróży niczym tajny agent: na jednej karteczce miałem zapisany adres rybaków spod Jastarni. Na drugiej — rozkład jazdy pociągów (w tym powrotnych) relacji Gdynia—Hel. Trzecia zawierała spis zakupów, ostatecznie przekreślony przez moją matkę, z dopiskiem — bierz, co będzie…

Pan Depka mieszkał w szopie. Było to skrzyżowanie typowej kaszubskiej checzy z czymś w rodzaju warsztatu i magazynu; tyleż rybackiego, co szkutniczego. Nawet się nie zdziwił, kiedy wkroczyłem do środka i wyjawiłem swoje referencje — „od pana inżyniera, co to maszyny kutrów wam rychtował”. Ale nie rozmawialiśmy o silnikach. Alojz Depka był poruszony i razem z panem Rzepką dyskutował — nad buseczkami (kieliszkami) wódki — cóż to się stało parę tygodni temu, kiedy to na zatokę wypłynął Józk Konkel, szyper maszoperii. Otóż — po pierwsze — nie był to czas połowów. Po drugie — na wodzie stało się coś takiego, o czym zarówno Depka, jak i Rzepka rozmawiali ściszonymi głosami.

Zjawisko to od lat prześladowało rybaków na zatoce. Czasami — nie wiadomo dlaczego akurat w tym, a nie innym momencie — na wodzie, zwłaszcza w okolicach starej torpedowni — pojawiała się pomarańczowa kula. Niczym piorun kulisty — „wieldżi” — to jest po kaszubsku — ogromny. Nikt nie wiedział, co to jest w istocie. Bywało, że w zderzeniu z łodzią kula ta paliła kuter i całą załogę na popiół — jak miało to miejsce w roku sześćdziesiątym trzecim, za maszopa Ponkego. Nikt nie ocalał. [64-65]

Jeszcze kilka opowieści o podobnych wypadkach z przeszłości i kolejnych próbach wyjaśnienia zjawiska przez kolejne komisje.

I nagle, jak gdybym otworzył karty księgi, potoczyła się opowieść: zdumiewająco barwna, bardzo stara.

Dlaczego Hel — we wszystkich językach żeglarzy — oznaczał to samo, po prostu piekło? No bo mieszkańcy przysiółków wiecznie zasypywanych piaskiem to byli prawdziwi słudzy diabła, piekielnicy. Zwłaszcza w czas jesiennych sztormów rozpalali na strandzie ognie — fałszywe drogowskazy. Rozbite statki dostarczały miejscowym wielu dóbr. Znali książęce prawo brzegowe i wiedzieli doskonale, że wszystko, co wyniesie woda — należy do princepsa. Dlatego po każdej spowodowanej katastrofie wszystkich ocalałych rozbitków zabijano. Żeby nie było świadków. Nawet — co zdarzało się niezwykle rzadko — kiedy rozbitkiem była kobieta.

Złe duchy sprzyjały procederowi. Żadna kara, żadne nieszczęścia nie spadły na lądowych piratów.

Dopiero kiedy z nawałnicy na brzeg wydostał się człowiek w biskupich szatach, po raz pierwszy złamano żelazną zasadę. Nikt nie odważył się zabić kapłana. Przykuto go łańcuchem w jednej z checz, gdzie przez dziesięć lat musiał obracać żarna. Dopiero przejeżdżający nieopodal urzędnik księcia Świętopełka — usłyszawszy nucone przez niewolnika łacińskie psalmy — powrócił do wsi z eskortą i wyzwolił biskupa Sedenzę, który dziesięć lat wcześniej płynął jako legat papieża Innocentego IV do duńskiego króla Eryka, no i trafił w czasie burzy na Helę, czyli do piekła.

Wyrok księcia Świętopełka był okrutny, ale sprawiedliwy. Co drugi mężczyzna z wioski poszedł na powróz. A niejakiego Depkę — pirackiego herszta — najpierw wysmarowano smołą. Potem przywiązano do masztu jego łodzi i obłożono pałubę chrustem. Płonąca łódź na oczach wszystkich mieszkańców strandu (także tych dyndających już na sznurach) długo krążyła po wodzie, popychana niewidzialnym prądem. I od tamtego czasu — kończył opowieść Alojz Depka — kto spotka tę płonącą łódź, musi zginąć. Czy nasz, czy Niemiec, Szwed czy Rusek.  [66-68]

Huelle w swojej opowieści wraca potem jeszcze na chwilę z XIII wieku do wieku XX, pociągu relacji Hel—Gdynia i Wigilii, ale my pozostańmy jeszcze w czasach księcia Świętopełka i papieża Innocentego IV i zobaczmy jak tę samą opowieść o Depce opowiedział Krzysztof Jurkiewicz i Formacja:


sł. i muz. K. Jurkiewicz; tekst piosenki można znaleźć tutaj.

Ta sama historia, często dokładnie te same słowa, czy związki frazeologiczne, a efekty zupełnie inne. Analizę porównawczą pozostawię nauczycielom polskiego (którzy może dobrze by zrobili posługując się na lekcjach tego typu przykładami, zamiast tego co porównywało się, kiedy ja byłam w szkole — choć może coś się do dzisiaj zmieniło). Mnie bardziej obchodzi fakt, że da się tę samą historię opowiedzieć zupełnie inaczej, a za każdym razem ciekawie. I trochę odnoszę się tutaj do tego komentarza Szyszki, a trochę do wcześniejszych swoich przemyśleń.

Obie historie nie są identyczne. Huelle dał swojej legendzie ramę współczesności, Formacja wydestylowała samą opowieść. W piosence jesteśmy bliżej Depki, a on jest dużo bardziej ludzki — wódz, który za wszelką cenę stara się dbać o swoich ludzi. W ten sposób obie te historie budzą we mnie inne emocje. Legenda Huellego jest opowieścią o duchach, jaką można powtarzać sobie przy ogniskach, a przy tym, już poza opowieścią o Depce opowiadanie daje nam mimochodem trochę „prywatnej” historii wybrzeża. Piosenkę Formacji odbieram za to nie tylko jako legendę, ale też nieco bardziej uniwersalną przypowieść, choćby o tym, że nie da rady osiągnąć dobrych celów złymi uczynkami, albo i o tym, ze jak się już źle postępuje, to jeden wyłom może doprowadzić do klęski. Dzięki uczłowieczeniu Depki pozwalam myślom błądzić w interpretacjach dużo dalej.

Dzięki Huellemu zrozumiałam lepiej Na strandzie Helu i piosenka podoba mi się jeszcze bardziej niż przed przeczytaniem opowiadania Depka — Rzepka. Dzięki Formacji przeczytałam uważnie Huellego i po pierwsze poznałam kogoś, kto używa jeszcze więcej wtrąceń (te myślniki!) niż ja, a po drugie, może zapoznam się z jego twórczością trochę bliżej, bo dotychczas nasza znajomość była bardzo powierzchowna, a to co do tej pory przeczytałam w Opowieściach chłodnego morza bardzo mi odpowiada.

Przy okazji polecam wszystkim zapoznanie się z całością tekstu Huellego (który jest zresztą naprawdę króciutki i przytoczyłam chyba większość; na zachętę dla Męża dodam, że w tekście występuje nawet „sowiecki U-Boot”…) i posłuchanie innych piosenek Formacji (na moim pierwszym blogu kilka dodatkowych piosenek, o tutaj i przewinąć na koniec posta).

cytaty za: Paweł Huelle „Opowieści chłodnego morza”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008; liczby w nawiasach kwadratowych odnoszą się do numerów stron;

PS. Czy tylko mnie wydaje się zabawne, że nagrodę dla najlepszej współczesnej piosenki szantowej przyznaje prezydent Krakowa? Formacja dostała ją właśnie za Na strandzie Helu na Shanties 2010.

Gra w skojarzenia

Pamiętacie dowcip o tym facecie, co mu się wszystko kojarzyło?

Wiecie, ten, w którym psychiatra bada poczytalność faceta pokazując mu różne kształty.

— Z czym się to panu kojarzy?
— Z gołą babą.
— A to?
— Z gołą babą.
— A to?
— Z gołą babą.
— A to?
— Z gołą babą.
— Panie, pan nie jest żadnym wariatem, tylko po prostu zboczeńcem.
— Ja? A kto mi te wszystkie gołe baby pokazywał?

 Pomijając kwestię profesjonalizmu rzeczonego fachowca, ten (dość marny zresztą) kawał przypomina mi się ostatnio coraz częściej. Nie dlatego żeby mi się wszystko kojarzyło z gołymi babami (albo choćby i facetami). Gorzej: wszystko kojarzy mi się ze wszystkim. Czego bym nie przeczytała, czy posłuchała, od razu mam to irytujące wrażenie, że gdzieś niedawno czytałam/słyszałam/itd coś na ten sam temat.

W zasadzie nawet lubię ten stan, z którym schodzą mi się książkowe (czy dowolne inne) historie czy tematy (tak jak ostatnio w przypadku Čapka na przykład). I nie mam tu na myśli takich sytuacji, w których autor świadomie nawiązuje do innego dzieła (mój ulubiony przykład takiego nawiązania, to dialog z krukiem z Amerykańskich bogów Gaimana, ten zaczynający się Kruku, powiedz „Nevermore”), ale takie, w których dwie czytane książki splatają się mniej lub bardziej wątkami cz poruszanymi problemami.

Przykład I

Czytałam (w czwartek to było) wracając do domu tramwajem Sklep Potrzeb Kulturalnych Kroha, a w nim trafiłam na taki fragment:

Chłopskie narzekanie to rytuał, pomost między człowiekiem a człowiekiem, przyjazne wyciągnięcie ręki. Ma swoje umowne, ściśle przestrzegane prawidła, uświęcone tradycją (…). Ciekawe co będzie, gdy wejdziemy w ściślejszy kontakt z kulturą zachodnią i keep smiling zderzy się z prasłowiańsko-socjalistycznym biadoleniem. [1]

Wysiadłam z tramwaju, zamiast książki włączyłam sobie odtwarzacz mp3, a tam Andrzej Brzeski śpiewa:

Wróciłam do domu i naturalnym odruchem uzależnionego od Internetu dziecięcia wieku włączyłam komputer i zajrzałam do raczej znanego serwisu społecznościowego facebook, a tam Raczkowski:

rysunek z tablicy uzytkownika Raczkowski na dziś

Po czym, już na sam koniec, przeglądając nowe wpisy na blogach dotarłam do Kawy z cynamonem, gdzie Szyszka bardzo ciekawie (polecam) napisała o lekturach szkolnych, między innymi to:

Ja się czepiam, moi kochani tego, że zestaw jest wybitnie dołujący i pod niebiosa wynosi tragizm jednostki, która przegrywa swoje życie. I pal sześć czy przez własną głupotę, czy przez okrutny świat, który jej nie pozwala rozwinąć skrzydełek – nieszczęście i zraniona duma pełzają przez spis lektur. Ja rozumiem, polski romantyzm i pozytywizm w ciężkich czasach się turlał, literatura wojenna i powojnia też w niesprzyjających warunkach, ale do jasnej ciasnej, skoro Baczyński mógł pisać o rzeczach pięknych, to co szkodziło choć jednej, JEDNEJ osobie napisać coś pozytywnego? Nie, wszyscy albo umierają, albo gapią się na rozdartą sosnę.

Przykład II

Również w Sklepie Potrzeb Kulturalnych pisze Kroh o sprawie Józka Łojasa, bukowianina, który zabił po pijanemu turystę:

A żeby było jeszcze obrzydliwiej, prawie równocześnie z procesem Józka odbywał się w Warszawie głośny proces poszlakowy profesora medycyny, oskarżonego o otrucie żony — podobno truł ją powolutku, miesiącami, wykorzystując wiedzę fachową, podbierając służbowe proszki z Akademii Medycznej. Józkowi dożywocie, a tamtemu piętnaście lat. Zawirowało mi w rozumie, gdy o tym przeczytałem. Jeśli był winien — próbowałem przywołać na pomoc zdrowy rozsądek (…) — jeśli był winien, należał mu się wyrok śmierci; a jeśli nie udowodnili mu winy, powinni go zwolnić, myślałem. [2]

Kilka dni wcześniej czytałam natomiast w Moim Cohenie Zembatego:

Nie wierzę w ludzką sprawiedliwość, bo nigdy nie wierzył w nią mój Ojciec, który był wybitnym prawnikiem i sędzią.
Jako Przewodniczący Trybunału Narodowego podpisał tysiące wyroków śmierci — w tym także dla Franka i Hessa. Przy tym wszystkim był zdecydowanym przeciwnikiem kary śmierci, a w procesach poszlakowych interpretował zawsze wątpliwości na korzyść domniemanych morderców. Prywatnie był pewien, że na przykład dr Tarwid otruł swoją małżonkę. Jako sędzia Sądu Najwyższego uniewinnił sławetnego doktora, gdyż nie znalazł jednak niezbitych dowodów jego winy.* [3]

Kilka słów o sprawie Tarwida było też w Pitawalu PRL-u Podemskiego, który czytałam jeszcze chwilę wcześniej.

* Profesor Tarwid w pierwszej instancji dostał 15 lat, Sąd Najwyższy go uniewinnił; nie mogę być pewna, że to jego ma na myśli Kroh, ale zakładając zbieżność dat i faktów, raczej tak.

Przykład III, najmniej oczywisty

We wspomnianej już książeczce Mój Cohen, Maciek Zembaty pisał tak:

Jak by nie było, w obecnym parlamencie 30 procent posłów i senatorów to moi koledzy spod celi*. Reszta współwięźniów z tamtych lat aktualnie znowu odsiaduje wyroki, lecz tym razem już nie za politykę, ale korupcję i nadużycia. [4]

Dla odmiany w tomiku Andrzeja Garczarka z serii Biblioteka Bardów (który podczytuję sobie na zmianę ze Sklepem Potrzeb Kulturalnych) tak pisze autor o piosence Czeskie kino:

W kraju był to czas Wielkiej Konspiry. Tajne drukarnie. Kolportaż nielegalnych pism, ulotek, biuletynów. Zakazane spotkania. Zakazane piosenki. Śpiewanie po chałupach „ku pokrzepieniu serc”.
Zauważyłem wówczas, że w odróżnieniu od innych piosenek, których nastrój i przesłanie nie najgorzej rymowały się z klimatem i potrzebą społeczną — ta najwyraźniej mąciła pogodę konspiracyjnej wspólnoty i komunię skołatanych serc. Sprawiała kłopot, z którym nie bardzo mógł sobie poradzić słuchacz, w końcu i sam wieszcz. Dość, że po dwóch, trzech wykonaniach zrezygnowałem z niej zupełnie i schowałem głęboko na dnie szuflady. [5]

Ta piosenka zaczyna się tak:

na Wygwizdowie czeskie kino
adoratorów ma niewielu
gdybyś ty wszystko o mnie wiedział
nie mówiłbyś mi — przyjacielu…

ale nie przejmuj się ja również
powodów nie mam nazbyt wielu
i w rzeczy samej też nie więcej
wiem, choć ci mówię — przyjacielu… (…) [6]

A tutaj jej wersja z najnowszej płyty artysty (z tekstem lekko zmienionym względem tego ze zbioru):

* Zembaty był internowany w Białołęce

Wniosek i pytanie

Wniosek z powyższych jest prosty i już o nim pisałam: wszystko mi się kojarzy ze wszystkim. Nawet w ostatnim, najbardziej nieoczywistym trzecim przykładzie, od razu narzuca mi się skojarzenie, ze trudno się dziwić, że ci współwięźniowie Zembatego, którzy teraz odsiadują wyroki za korupcję kiedyś niechętnie słuchali garczarkowego Czeskiego kina.

A pytanie też nieskomplikowane: też tak macie?

Ja zauważyłam to u siebie dopiero niedawno, kiedyś książki były (dla mnie) od siebie dużo bardziej oderwane niż teraz. Nawiązania musiałby być dużo bardziej oczywiste, żebym je wyłapała… więc zastanawiam się, jak to jest u innych czytelników.

PS. Gdyby ktoś po tym wpisie chciał posłuchać więcej Garczarka albo Brzeskiego, to bardzo polecam i zapraszam choćby na mój drugi blog.

[1] Antoni Kroh  „Sklep Potrzeb Kulturalnych”, Prószyński i S-ka, Warszawa, (c) 1999, s. 117;

[2] Antoni Kroh  „Sklep Potrzeb Kulturalnych”, Prószyński i S-ka, Warszawa, (c) 1999, s. 90;

[3] Maciej Zembaty „Mój Cohen”, Agencja Artystyczna MTJ, Warszawa, 2002, s. 146;

[4] Maciej Zembaty „Mój Cohen”, Agencja Artystyczna MTJ, Warszawa, 2002, s. 196-197;

[5] Andrzej Garczarek „Andrzej Garczarek”, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa, 1999, s. 52-53;

[6] Andrzej Garczarek „Andrzej Garczarek”, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa, 1999, s. 55;

Čapek na dziś, cz. I – Włochy

Tytuł: Listy z podróży
Autor: Karel Čapek
Tytuł oryginalny: Cestopisy
Język oryginału: czeski
Tłumacz: Piotr Godlewski
Posłowie: Leszek Engelking
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2011
Seria wydawnicza: Terra Incognita
Ilość stron: 571

Listy z podróży Karela Čapka wołają do mnie od wakacji i domagają się swojej obecności na blogu. Nie mogąc już dłużej ich ignorować, postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma cytatami z tej przepięknej książki. Może kogoś te urywki przekonają do sięgnięcia po tę książkę, a moim zdaniem naprawdę sięgnąć po nią warto. Ale ja kocham Karela Čapka od dawna i mogę nie być obiektywna. Co tam „mogę nie być” — na pewno nie jestem. Stąd cytaty zamiast recenzji. A poza tym, co tu dużo mówić, mam ogromną ochotę znów ruszyć z Čapkiem do obcych krajów. Zwłaszcza, że pogoda za oknem bardzo sprzyja wycieczce do słonecznej Italii chociaż na papierze.

Dlatego dzisiaj podróż do Włoch, czyli cytaty z pierwszej części Listów… Jest rok 1923, Karel Čapek jedzie do Włoch, a tam pisze z podróży listy-felietony do Lidovych Novin. O czym pisze?

O tym co nie podoba mu się w Wenecji:

(…) 3. Nieprzebrane mnóstwo turystów (…)

5. Nowożeńcy (…)

6. Wenecjanki, ponieważ są to Rosjanki. Jedna, czarna jak diabeł, o migdałowych oczach, w tradycyjnej chuście z długimi na łokieć frędzlami i z wbitym w kok grzebieniem, najczystszy typ wenecki, który mnie niemal oszołomił, mówiła do swego kawalera: Da, da, jasnyj moj; i znów byłem o jedno złudzenie uboższy.” [9]

I co mu się podoba:

(…) 4. Jest niezmiernie przyjemnie, że nie ma tu ani jednego samochodu, ani jednego roweru, ani jednej dorożki czy wozu lub lektyki, ale za to jest 5. bardzo wiele kotów, więcej niż gołębi na placu Świętego Marka, kotów wspaniałych, tajemniczych i jasnookich, z korytarzy ironicznie spoglądających na turystów, a w nocy miauczących zadziwiającymi altami. [11]

Jak tu nie lubić człowieka, który tak pisze o kotach? Nie tylko weneckich, zresztą:

Za jedną z osobliwości Rzymu uznałbym koty na forum Trajana; jest to trawniczek poniżej poziomu ulicy, otoczony kratami; pośrodku stoi kolumna Trajana, jeden z najbardziej niedorzecznych pomników na świecie, a dookoła połamane kolumny. Na tych kolumnach naliczyłem niedawno nie mniej niż sześćdziesiąt kotów we wszelkich kolorach. Jest to wspaniały widok. Poszedłem popatrzeć na nie jeszcze w przepiękną księżycową noc; siedziały grzbietami do siebie i wrzeszczały; niewątpliwie był to jakiś obrzęd religijny. [25-26]

Są także świątynne koty, większe i bardziej opryskliwe od innych; żadnego z nich nie udało mi się pogłaskać. [59]

A opisy odwiedzanych krain, czy poetyckie, czy żartobliwe, są niesamowicie plastyczne:

W istocie region toskański jest bardzo podobny do ślicznego pejzażu w Czechach; tyle że zamiast ziemniaków rośnie tutaj winorośl, a każde wzgórze jest przepięknie ukoronowane jakimś pełnym wież miasteczkiem lub starą twierdzą. [21]

Wpływy hiszpańskie są ostatnie; pierwsze były greckie, drugie i trzecie — saraceńskie i normandzkie; renesans otarł się tylko o te tereny. Zalejcie te rozmaite czynniki kulturotwórcze olśniewającym słońcem, afrykańską glebą, mnóstwem kurzu i przepiękną roślinnością, a otrzymacie Sycylię. [31]

Umbryjski Bóg stworzył równinę, żeby rosły na niej winnice i topole, pagórki, żeby rosły na nich kędzierzawe gaje, cyprysy i samotnie, i góry, żeby na nich wyrosły miasta z etruskimi murami, gotyckimi domkami i ogromną rzymsko-romańską twierdzą. Umbryjski Bóg miał przepiękną niebieską farbę dla nieba i farbę jeszcze piękniejszą, którą pomalował dale i góry. Dlatego Umbria jest tak cudownie błękitna, najbłękitniejsza ze wszystkich krain. [47]

Pięknie zgrał mi się list z Florencji z czytanym wcześniej Pokojem z widokiem Forstera. Florencka część tej książki (która mnie podobała się dużo bardziej niż część angielska) wiele miejsca poświęcała turystom z nieodłącznym Bedekerem, a co o Florencji (w podobnych, bądź co bądź, czasach) pisze Čapek?

A we Florencji nie będę wam opowiadać o sztuce. Jest tu jej aż za dużo, w głowie od tego się kręci; w końcu człowiek gotów jest nabrać się na pamiątkę po psie, sądząc, że to fresk. [19]

Drugi rodzaj cudzoziemców trzyma się bedekera niczym tonący deski lub poszukiwacz skarbów czarodziejskiej różdżki. Niosą go oni zawsze przed sobą; a gdy zbliżają się do jakiegoś arcydzieła, bedeker wyraźnie drży w ich rękach, szybko bowiem unoszą wzrok, przelotnie przesuwają go po arcydziele i następnie półgłosem czytają, co bedeker cytuje o nim z Crowe’a i Cavalcaselli (…). Gatunek piąty to kopiści (…). Dzisiaj w Fiesole trzy naraz malowały klasztorny krużganek i cyprysy; parę kroków od nich tarzało się w trawie dziecko ze szczeniakiem, i było to tak piękne, że zapomniałem patrzeć na te marzycielskie krużganki, jak i na „przepiękny ** widok na Florencję i na dolinę Arno” (jak prawi bedeker); ale trzy kopistki z całą powagą nadal pacykowały swoje marzycielskie krużganki i cyprysy, i ani jedna nie zdjęła okularów, by spojrzeć na ** dziecko ze szczenięciem lub przetrzeć sobie oczy. [20-21]

Czy nie podobnie jak u Forstera? Bardzo to miłe uczucie, kiedy się takie podobieństwa zaczyna w lekturach dostrzegać.

Ale przecież pisze też Čapek o sztuce i architekturze (choć nie florenckich). I pisze przepięknie na tematy, o których przecież pisać tak trudno:

W Monreale są prześliczne mozaiki o tematyce stworzenia świata; nawet Michał Anioł w Kaplicy Sykstyńskiej nie ujął głębiej stworzenia światła i wód, i lądu, i ciał niebieskich, a zwłaszcza zapomniał lub nie umiał pokazać, jak Bóg dnia siódmego „widział, że było to bardzo dobre”, i odpoczywał. Bóg w Monreale odpoczywa, śni jak gospodarz po pracy, z opuszczonymi rękami. [33]

Santa Constanza z prześlicznymi mozaikami na białym tle, gdzie aniołki zrywają, odwożą i depczą niebieskie winogrona; tkwi to jeszcze całkowicie w dawnej tradycji rzymskiej, ale jest w jakiś sposób dziecinne, naiwnie surowe, jak te pierwsze rzeźby chrześcijańskie, gdzie także niemal tylko oczy mówią o nowej wierze ludzi. [45]

Największym powodem do chwały i rarytasem Pizy jest jej piękna architektura kolumienkowa, taka szczęśliwa mania wznoszenia lekkich arkad, pokrywających całe ściany swoim przyjemnym rytmem; [50]

Poza tym jest w Pizie Campo Santo, cmentarz ze wszystkich stron pomalowany starymi freskami, które są piękne i pouczające. Na jednym z nich aniołowie i diabli wyciągają dusze z ciał śmiertelników; dusze są dobrze odżywione, prawdziwe tłuścioszki, toteż śmiertelnicy muszą okropnie rozdziawić usta, by dusza mogła przez nie przejść. [51]

Widziałem następnie wieżę Babel, w której mieszały się języki pięciu wieków; jest to mediolańska katedra. Z daleka wygląda ona jak wielki kawał blendy antymonowej, która krystalizuje się w postaci cienkich szpileczek, albo jak ogromny marmurowy karczoch; każda szpilka to wieżyczka albo sterczyna, a gdy się ją rozłupie, ma wewnątrz pełno rzeźb, na górze zaś rzeźbę, którą zobaczycie jedynie wtedy, gdy wdrapiecie się na dach (…). Jest to jedno z największych szaleństw jakie kiedykolwiek widziałem (…); rzeźby są wprawdzie niewiele warte, przypory są nudne, igły i wieżyczki bezsensowne, ale jest tego wszystkiego tyle, że w końcu całkowicie omota cię to swym fantastycznym, zwariowanym, śnieżnobiałym, upiornym brakiem umiaru. [53]

Ja, nędzny grzesznik, nie wspomniałem na przykład o Ostatniej wieczerzy Leonarda w Mediolanie; ale tuż obok niej jest krużganek, a za nim kapitularz czy co to jest, i tam jakiś braciszek na fotelach kanoników namalował biblijne krajobrazy; podobno są prymitywne, i zapewne właśnie dlatego bardzo piękne; [62]

Podsumowując, styl starochrześcijański i romański jest najświętszy; gotyk we Włoszech zanadto rozpycha się w szerokiej i jasnej przestrzeni, z czego wychodzi jakiś trzeźwy i nienasycony; potem stara się maskować to fasadą przyozdobioną tak, że aż się w głowie kręci. Wczesny renesans znowu przynosi czystość, surowość i mądre ograniczenie (…).
Wszystko pozostałe zaś jest barokiem. [60]

Wiele przemyśleń poświęca tutaj, we Włoszech, religii, co z kolei dało mi szansę liźnięcia czeskiej religijności niemal wiek przed Zrób sobie raj Szczygła. I nie sposób mi się z Čapkiem nie zgodzić w tych jego przemyśleniach, bo i ja, kiedy miałam szansę oglądać toskańskie kościoły przedkładałam te romańskie nad późniejsze. Tylko nie umiałam swoich wrażeń tak pięknie ująć w słowa:

I teraz twierdzę, że chrześcijaństwo tu na południu umarło wraz ze stylem romańskim, a na północy wraz z gotykiem; i że od rozwiniętego renesansu, a przede wszystkim baroku rozpoczyna się coś nowego i dość niesympatycznego, mianowicie katolicyzm. Chrześcijaństwo może przemawiać do nas jedynie prymitywnym, surowym, świętym językiem wczesnych stylów; jest poważne, czyste i dosyć proste. Renesans jest przy nim pogański, a barok bałwochwalczy, fetyszystyczny, krótko mówiąc, katolicki; w zestawieniu z wczesną czystością religijną jest w ich kulturze coś uderzająco mniej wartościowego. Cała ta maniakalna pompa, marmurowe intarsje, brokaty, sztukaterie, złoto, pnące się wzwyż ołtarze, cała ta chłodna wspaniałość religijnie nie powie wam nawet najmniejszego ułamka tego, co tak niezmiernie poważnie i czysto przemawia z kaplicy Giotta. [15]

Ściany są oblepione tablicami z katakumb (…). IRENE IN PACE. LAVRITIO CONG BENE MERENTI UXOR. To żona kazała wykuć dla zasłużonego Laurycjusza. Bene merens — to cała pochwała; był dobry i zasłużony; czy trzeba domagać się od człowieka więcej? (…). Tak, koniec starożytnej okazałości; w miejsce cesarzy, a i bogów, przychodzą ci  bene merentes, ci piekarze, przekupnie i rzeźnicy, i przekazują wieczności swe imiona niezgrabnie wyryte na kamiennych tablicach. Laurycjusz nie był ani cesarzem, ani bohaterem, ani konsulem; był jedynie bene merens; tylko chrześcijańska prostota zachowała jego zasłużone i skromne imię na wieki wieków. Widzicie, raczej w tym właśnie upatruję sensu chrześcijaństwa niż w pogańskiej wielkości bazyliki Świętego Piotra. [46]

Ale przecież nie tylko wysokie tematy porusza Čapek w swoich listach. Nie umiem nie uśmiechnąć się, kiedy pisze o kobietach z takim samym zachwytem jak o sztuce:

A kiedy już mówię o dalekich krajach — otóż w Orvieto spotkałem pierwszą podczas mojej podróży kobietę naprawdę olśniewającej urody. Była to młoda Japonka. Nigdy nie myślałem, że Japonki mogą być tak piękne. Patrzyła na Signorellego, a ja na Signorellego i na nią. Potem odeszła, a Signorelli został. To malarz oszałamiający; ale nigdy bym nie uwierzył, że Japonki mogą być tak idealnie urocze. [23]

Niepokojące wrażenie robi za to beztroski i nieskrępowany późniejszą wiedzą (Čapek zresztą wojny nie dożyje) opis włoskich faszystów:

Nawiasem mówiąc, faszyści w mundurach wyglądają dostojnie jak nasi kominiarze; również takie jakieś czarne czapeczki z kitką noszą, i zęby im tak świecą; kuriozalne wrażenie. [16]

I przepięknie pisze Čapek o portach, statkach i okrętach (jak Czech może tak cudownie pisać o statkach? Może to kwestia tęsknoty za morzem?). Cudownie pisze o sztuce starożytnej, tej rzymskiej i tej greckiej, a nieco złośliwie o turystach, którzy ją podziwiają. Z ciekawością ale i niepokojem pisze o Etruskach. potrafi nawet z czułością pisać o drewnie. Ale gdybym chciała zacytować tutaj wszystko, co mnie zachwyciło, musiałabym pewnie przepisać całość. W swoim egzemplarzu pozaznaczane mam na każdej stronie czasem i cztery fragmenty.

Na koniec więc już tylko dwa cytaty o samym podróżowaniu:

I dlatego teraz umieszczam na wstępie ostrzeżenie dla wszystkich, którzy będą tę książkę czytać, żeby nie uważali jej za przewodnik ani za opis podróży, ani za cicerone, lecz za cokolwiek bądź innego, za co zechcą; i żeby, gdy sami gdzieś pojadą, zaufali, oprócz rozkładowi jazdy, wyłącznie i jedynie szczególnej łasce, która towarzyszy ludziom podróżującym i pokazuje im więcej, niż w ogóle człowiek może napisać i opowiedzieć. [8]

Wierzcie mi więc: z odrobiną prostoty i cierpliwości człowiek mógłby przejść cały świat. [38]

A przecież poza Włochami są w Listach z podróży jeszcze wyspy brytyjskie, Hiszpania, Holandia i Skandynawia. I wszystkie one wołają o swoje miejsce na blogu, a ja pewnie nie dam rady za długo im się opierać. A wy kupcie sobie (albo wypożyczcie) Listy z podróży i ruszcie z Čapkiem w jego podróże sami. Bo warto.

___

Liczby w nawiasach kwadratowych oznaczają numery stron.

Bartłomiej Kuraś i Paweł Smoleński „Bedzies wisioł za cosik”

okładkaTytuł: Bedzies wisioł za cosik
Autor: Bartłomiej Kuraś i Paweł Smoleński
Język oryginału: polski
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2010
Wydanie: pierwsze
Ilość stron: 233

W poprzednim wpisie pisałam o zazębianiu się książek, tematów itd. Miałam to szczęście, że Bedzies wisioł za cosik pierwszy raz przejrzałam w Liptowie, napoczęłam na Spiszu, a lekturę kontynuowałam opuszczając Podhale. A chociaż podtytuł tej książki to Godki podhalańskie, to zarówno Spisz, jak i Liptów (Orawa zresztą też) pojawiają się w niej nie raz.

Kuraś i Smoleński napisali książkę o Tatrach i okolicach. Trochę o ludziach, trochę o historii, trochę o wielkiej polityce, której uniknąć się nie da. Sięgnęli do czasów przedwojennych, sporo napisali o wojnie i latach tuż po niej, ale są tu i fragmenty jak najbardziej współczesne, i sięgające dużo głębiej w przeszłość.

Kojarzycie na przykład Beniowskiego? Tego, co to wszyscy o nim słyszeli, ale nikt niemal nie zapoznał się bliżej, bo kto by był na tyle głupi, żeby z własnej woli czytać poemat dygresyjny Juliusza Słowackiego (ładny, swoją drogą)… Otóż, jak wyjawili mi dopiero autorzy Bedzies wisioł… Beniowski tak naprawdę nazywał się Móric Beňovský, urodził się we Vrbové, a kształcił pod Bratysławą. I tak oto okazało się, że „nasz” Beniowski jest słowackim bohaterem narodowym. No, nie do końca może słowackim, bo jego pierwszym językiem był węgierski.

A może powinnam się już przyzwyczaić do tego, że zawłaszczamy Słowakom ich bohaterów? W końcu taki Juraj Janosik, każde dziecko wie, był polskim zbójnikiem i wyglądał jak młody Perepeczko. Na Liptów chodził kraść bogatym i oddawał biednym na Podhalu. Prawda? O tyle, że Liptów w historii Janosika rzeczywiście jest: jako miejsce pochodzenia. Nie ma za to żadnych dowodów, że kiedykolwiek był w Tatrach, a nie tylko na Podhalu.

Ale to drobiazgi, owszem zabawne i obrazujące trochę skomplikowane relacje polsko-słowackie, ale nadal drobiazgi. A przecież w Bedzies wisioł… jest dużo więcej. Jest cały rozdział o Goralenvolk i kolaboracyjnym Komitecie Góralskim z czasów II wojny światowej (i o Wacławie Krzeptowskim), a inny o kurierach noszących na plecach przez Tatry powstańcze dokumenty i pieniądze dokładnie w tym samym czasie (i o innym Krzeptowskim, Józefie). A jeszcze kawałek dalej o ratownikach górskich sprzed wojny i z czasów wojny (oraz o ich szefie, Józefie Oppenheimie i jego tajemniczej śmierci). I o zajęciu przez Polskę słowackiej Doliny Jaworzyny w 1938. I o zajęciu Zakopanego przez Słowaków w 1939.

ilustracja z WikipediiA w końcu i o „Ogniu„, Józefie Kurasiu, który do dziś przez jednych uważany jest za zbrodniarza, a przez innych za bohatera, ale mówić o nim nie chce nikt. Na historii o „Ogniu” mi nie mówili, ale może to i lepiej, bo postać Józefa Kurasia budzi dziś skrajne emocje i nie sprzyja rozsądnej i naukowej debacie. Jaka jest siła tego tematu, niech świadczy fakt, że wszyscy, których pytałam o czym jest ta książka, mówili, że o „Ogniu”. O samym Józefie Kurasiu mówi może ćwierć Bedzies wisioł…, ale to bardzo ważna ćwiartka, bo pozwala lepiej poznać konflikty nadal dzielące Podhale i okolice. A na dodatek historia „Ognia” opisana jest możliwie rzetelnie i na tyle bezstronnie, na ile się da.

Bo w ogóle Bedzies wisioł za cosik napisane jest świetnie. I to zarówno od strony formalnej — mam na myśli wyważenie argumentów, przedstawianie racji wszystkich stron konfliktów i próby dotarcia do prawdy — jak i językowej. Czyta się tę książkę fenomenalnie, tak jakby się słuchało „podhalańskich godek”. Sprawy poważne przemieszane są ze śmiesznymi, a zabawne z tragicznymi.

I chociaż, ze względu na mój sentyment do Tatr po obu stronach granicy, na pewno nie jestem w stosunku do tej książki obiektywna, to sądzę, że spodoba się ona niemal każdemu. Na pewno tym, co lubią reportaże, bo to kawał dobrego reportażu. Na pewno tym, którzy interesują się historią, bo historia gra tu pierwsze skrzypki. I na pewno tym, którzy lubią książki o ludziach, bo w Bedzies wisioł… właśnie ludzie są najważniejsi.

Naprawdę warto sięgnąć po tę książkę, zwłaszcza, że przeszła w zeszłym roku niemal bez echa, a echa jest warta. A poza tym (uwaga: podła i bezinteresowna reklama) Znak sprzedaje ją za tak marne grosze, że chyba i ja się skuszę na własny egzemplarz (czytałam pożyczony).

***

Jeśli wszystko się uda, ten wpis zawiśnie na blogu w czasie, kiedy ja będę bardzo zajęta bawieniem się dobrze na Polconie w Poznaniu. W związku z tym na ewentualne komentarze odpowiem pewnie dopiero w poniedziałek. Ale nie krępujcie się i komentujcie…

***

Moja ocena: 8,5/10

Powakacyjnie

Wróciłam z urlopu już dawno, jednak ponowne przystosowanie do codziennego życia w mieście okazało się trudniejsze niż się spodziewałam. Byłam tutaj:

Odrobinę też tutaj:

Czyli w Niżnych i Wysokich Tatrach w obu po słowackiej stronie. Trzecie zdjęcie z Niżnych to dzień, w którym była najlepsza pogoda w ciągu całych tych dwóch tygodni, więc za dużo po górach nie połaziliśmy. Wyjazd za to upłynął pod znakiem bocianów (gniazdo prawie przed samym oknem jednej kwatery) i kozic (Niżne Tatry są ich pełne) oraz zwiedzania. Wiedzieliście na przykład, że przed kulturą łużycką tereny dzisiejszej Słowacji zamieszkiwali Celtowie?

Ale ja nie o tym, bo to podobno blog o książkach. Totalna szajba kazała mi na dwa tygodnie, w trakcie których (przynajmniej w teorii) na czytanie nie powinnam mieć siły i czasu, tylko 7 książek. A ponieważ opanowałam się co do liczby sztuk, to popłynęłam w objętości i w sumie zabrałam chyba z 3000 stron lektury. Nie to, żebym nie wiedziała dobrze, że w razie czego mogę też podczytywać cudze. Owszem, wiedziałam. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że przecież jechałam do obcego kraju, a tam trudno jest w razie czego coś dokupić. No i to, że wracałam pociągiem, a pociąg Zakopane-Łódź to nawet wliczając sen z 500 stron.

Zresztą sześć z tych siedmiu przeczytałam, a do tego jedną dodatkową, o której staram się coś napisać. Napiszę też na pewno o Listach z podróży Karela Capka, bo to naprawdę świetna lektura, a poza tym nie wytrzymam bez podzielenia się pysznymi cytatami. Ale to dopiero wtedy, kiedy moje książki wrócą z turnee po Europie (no, po części Europy), w które pojechały, kiedy mnie już się skończył urlop.

***

I w ogóle nie powinnam się wychylać z tym wpisem, póki nie uda mi się stworzyć czegoś bardziej składnego i o książce, ale skojarzyło mi się coś z czymś. Ostatnio coraz więcej mi się kojarzy: czytam jedną książkę i przypominam sobie, że o tym samym (czasem z innej perspektywy, a czasem tylko o czymś podobnym) czytałam już w innej. Zazębiają mi się tematy, osoby, motywy i jest to niesamowicie przyjemne.To trochę takie uczucie jak wtedy, kiedy po kilku dniach nauki do egzaminu nagle wszystko układa się na swoich miejscach i zaczyna pasować, a trochę takie jak wtedy, kiedy znajdujemy w losowo wybranej książce jakieś odwołanie do klasyki, mrugnięcie autora do czytelnika.

I w ten sposób, nieco od… hmmm… zadniej strony dochodzę powoli do moich skojarzeń. Otóż było tak: najpierw artykuł w Polityce napisała Justyna Sobolewska. Artykuł nosił chwytliwy tytuł „Ranking książek najbardziej nieprzeczytanych” i ja go nie przeczytałam, ale za to przeczytali inni. Na pewno zrobiły to Mag oraz Orchisss, bo napisały inspirowane tekstem wpisy.

I pewnie skończyłoby się na jednym komentarzu i chwili przemyśleń (zwłaszcza, że czasu na Internet nie mam ostatnio za wiele), ale zaczęły się nasuwać skojarzenia. Bo skoro spory kawał „kanonu” czytamy po prostu w szkole i w mniejszej czy większej części mamy za sobą, a potem możemy skoncentrować się na tym, co się nam w klasyce podoba, to jak to się ma do wielu kolejnych dyskusji o lekturach szkolnych (ostatnia u Futbolowej)? Wywalać ten kanon, skoro potem mało kto po niego sięgnie, czy katować dzieciaki kolejnymi romantycznymi dramatami?

Ale tak naprawdę podstawowe moje skojarzenie powędrowało daleko. Umilałam sobie ostatnio czas słuchaniem płyt z zestawu zatytułowanego (kłamliwie) „Kabaret Dudek wszystko” i trafiłam tam na perełkę. W szóstym programie tego kabaretu Irena Kwiatkowska mówi monolog autorstwa Jeremiego Przybory pt. „Dżojs”. I tak jak Balladynę przeczytałam długo po obejrzeniu przyborowej Balladyny ’68, tak pewnie Ulisses na długo już będzie mi się kojarzyć tylko z „tą nogą kaczą”. Tak bardzo chciałam się tym z Wami podzielić, że aż własnoręcznie zmajstrowałaam filmik i wrzuciłam na YouTube’a. Szczerze polecam:

Do Ulissesa mnie zresztą nie ciągnie. Może dlatego, ze mój Małżonek wierci mi raczej dziurę w brzuchu pod kątem „przeczytaj wreszcie jakiś poważny reportaż, a nie tylko tak dla przyjemności czytasz…”. I czasem czytam jakiś poważny reportaż. Dla jego przyjemności. Ale do czytania w ukryciu się (jeszcze) nie posunęłam.

***

Z ważnych rzeczy w blogosferze, czyli komunikaty parafialne: do końca sierpnia i tylko do końca sierpnia można nominować książki do nagrody blogerów książkowych Złota Zakładka. Muszą to być książki wydane po raz pierwszy (lub kolejny, ale poprawione) w 2010 roku. Szczegóły tutaj. Nominujcie, nominujcie, nawet jak macie tylko jeden typ. Bo naprawdę warto (nie tylko dlatego, że rozlosowane zostaną góry książek) brać udział w takim fajnym przedsięwzięciu.

***

Poza tym już w czwartek jedziemy do Poznania na Polcon. Planuję być na wielu prelekcjach, kilka poprowadzić (a przygotowujemy to samo, co Marcin dzielnie poprowadził już sam na Avangardzie), zagrać w trochę planszówek, pogadać ze znajomymi, a jak dobrze pójdzie, to z jeszcze-nie-znajomymi i ogólnie dobrze się bawić. Jak ktoś z okolic i ma wolny weekend, to polecam wpaść chociaż na sobotę. Polconowego trailera nie wrzucam, bo w tym roku wyjątkowo marny. Plakat zresztą też, ale nie zrażajcie się, bo to naprawdę fajna impreza.