C. J. Sansom „Komisarz”

Tytuł: Komisarz
Autor: C. J. Sansom
Tytuł oryginału: Dissolution
Język oryginału: angielski
Tłumaczka: Izabela Matuszewska
Wydawnictwo: Albatros — Andrzej Kuryłowicz
Rok wydania: 2010
Wydanie: pierwsze
Cykl: Matthew Shardlake, tom I
Ilość stron: 479

Przeczytałam w maju dwie książki, które ogromnie mi się podobały. Przy obu świetnie spędziłam czas i obie serdecznie polecam. Ale o ile Pokój z widokiem smakowałam i czytałam najwolniej jak się da, byle się szybko nie skończył (niecałe 250 stron zajęło mi tydzień i wciąż żal mi było rozstawać się z książką), to dwa razy grubszego Komisarza pochłonęłam w dwa dni, nie mogąc się oderwać i czytając go w każdym możliwym miejscu.

Komisarz to naprawdę świetna książka. Jest rok 1537, Matthew Shardlake jest komisarzem w służbie wikariusza generalnego Thomasa Cromwella. Reformacja w Anglii posuwa się do przodu dużymi krokami, Cromwell stara się likwidować zakony, a dokładniej: doprowadzić do ich samorozwiązania się. W jednym z klasztorów ginie wysłany przez wikariusza w celu negocjacji komisarz królewski, a nasz dzielny bohater musi odkryć kto go zabił. No i, oczywiście, okaże się, że to nie koniec kłopotów.

Mimo sporych różnic, trudno mi było nie porównywać Komisarza do cyklu książek Ellis Petters o braciszku Cadfaelu. W obu mamy do czynienia z angielskim klasztorem, w obu obserwujemy codzienne życie benedyktyńskich mnichów, w obu na terenie klasztoru prowadzone jest śledztwo. Ku mojemu zdziwieniu, (bo książki Petters ogromnie lubię) Sanso wyszedł z tych porównań obronną ręką. Stworzył własnego pełnokrwistego bohatera, którego możemy dobrze poznać i polubić, a który na dodatek zmienia się na naszych oczach. Dał mu do zbadania zagadkę na pierwszy rzut oka niemal nie do rozwiązania i mocno skomplikowaną, ale udało mu się nie popaść w absurd przy jej wymyślaniu. Na dodatek książka jest piekielnie wciągająca i bardzo dobrze napisana (brawa dla tłumaczki, swoją drogą).

Moje skojarzenia z Cadfaelem kazały mi jednak (zwłaszcza w pierwszej części, w której komisarz poznaje życie klasztoru) szukać podobieństw i różnic w tych dwóch, oddalonych od siebie o trzy wieki, opactwach benedyktyńskich. i w świetle tych zmian nietrudno było mi zrozumieć skąd u reformatorów taki pęd do rozwiązywania klasztorów. Choć nie znaczy to, że Sansom staje w powieści po stronie Cromwella i jego reform. Bo chociaż Shardlake jest idealistą i gorliwym zwolennikiem reformacji, to on i jego wiara zostaną w trakcie śledztwa wystawione na ciężką próbę.

W ogóle podobało mi się ogromnie w jaki sposób autor pokazywał tę „wielką” politykę. Nie jestem fanką epoki Tudorów, a Henryk VIII budzi we mnie jedynie lekkie obrzydzenie, bez nuty fascynacji swoimi czasami, ale Komisarza czytało mi się wyśmienicie. Choć w powieści Cromwell pojawia się osobiście (i to nie raz), to tak naprawdę nie jest to książka o robieniu polityki, ale bardziej o jej wpływie na zwyczajnych ludzi. Matrymonialne pomysły króla nie wiążą się tutaj z dramatem jego małżonek (oddalanych lub skazywanych na śmierć) ani dworzan (dworskie kliki i stronnictwa), ale ważą na życiu mieszczan, rzemieślników, chłopów, służących, mnichów i generalnie ludzi, których los jest mi jakoś bliższy niż los księżniczek.

Matthew Shardlake, mimo tego, że nawet na okładce nazywany jest „średniowiecznym prawnikiem i detektywem”, jest tak naprawdę kwintesencją renesansu. Prosty chłopak, syn rolnika, który mimo swojego kalectwa (Matthew jest garbusem) dotarł niemal na sam szczyt władzy i jako wysłannik wikariusza generalnego (Cromwell zresztą też był chłopakiem z ludu) może wydawać polecenia opatowi czy miejscowemu sędziemu. Matthew maluje, biorąc pod uwagę zasady perspektywy, ceni dysputy filozoficzne i religijne, a co więcej uważa, że kobietom został dany taki sam umysł jak mężczyznom (co może jest jednym z niewielu jego średniowiecznych rysów, patrz: Kobiety w czasach katedr). Idealistycznie wierzy w słuszność reformacji, ale jednocześnie dostrzega piękno klasztornego kościoła. Z niesmakiem odwraca wzrok od figur świętych i relikwii, ale widzi ich moc i znaczenie dla ludzi. Jest kapitalnym bohaterem. Całe szczęście, bo cała narracja w Komisarzu jest pierwszoosobowa, prowadzona właśnie przez niego. Dzięki temu zabiegowi czytelnik może obserwować nie tylko jego próby odkrycia prawdy, ale też ewolucję jego poglądów, a ciężko mi powiedzieć co jest ciekawsze.

Nie mogę też nie wspomnieć o interesujących postaciach drugoplanowych, z których najbardziej przypadł mi do gustu brat Guy z Malton, szpitalnik i opiekun ogrodu ziołowego (jakie to szczęście, że zielarz jest sympatyczny, po Cadfaelu mogłabym nie znieść innego podejścia). Mam szczerą nadzieję, że mimo tego, co stało się w tym tomie komisarz Shardlake jeszcze go spotka. Równie ciekawy (choć może mniej sympatyczny) wydał mi się brat Gabriel, zakrystianin i kantor, a nawet, zupełnie niesympatyczny, przeor Mortimus.

Wydawnictwo też godne jest wielu pochwał, bo to i tłumaczenie nie zepsuło powieści, i korekta się popisała nie przepuszczając błędów, i skład bardzo elegancki, ale największą moją radość wzbudziła zamieszczona na początku mapka klasztoru i spis ważnych osób. Kryminały z mapką maja u mnie z wejścia łatwiej. W ogóle lubię wydawnictwo Albatros (Andrzej Kuryłowicz) i frustruje mnie to, że nie posiadają strony internetowej i nie mogę ani kupić nic bezpośrednio od nich, ani poznać ich planów wydawniczych.

Ale, wracając do naszych baranów, jednym mi tutaj podpadli: tłumaczeniem tytułu. Wiecie jak Komisarz nazywa się w oryginale? Dissolution… No ja się pytam, jak kogo dobrego, co komu szkodziło użyć tytułu „Rozwiązanie”? Odnosiłoby się i do rozwiązywania klasztorów, i do rozwiązywania małżeństwa (Henryk VIII, przypominam), i do rozwiązania zagadki, a na upartego patrząc nawet do tego, że akcja powieści zaczyna się niedługo po tym, kiedy królowa (Jane Seymour) zmarła w połogu (czyli w trakcie rozwiązania)… No co komu szkodziło? Ja wiem, że „dissolution” to bardziej rozkład czy rozpad, ale chyba bliżej mu do rozwiązania niż komisarza?

Tłumaczenia nazw kolejnych tomów są równie urocze: Dark Fire = Alchemik, Sovereign = Rebelia, Revelation = Przepowiednia (no, powiedzmy, niech im będzie), a Heartstone = Inwazja. Nie żebym się czepiała…

Ale tytuł naprawdę nie ma wielkiego znaczenia, kiedy treść jest rzeczywiście dobra. A w Komisarzu była. Z góry cieszę się, że przede mną jeszcze co najmniej cztery tomy tego cyklu (a mam nadzieję, że autor na tym nie poprzestanie), a przed Matthew Shardlake’iem trzy kolejne żony Henryka VIII, Edward VI i jego Rada Regencyjna, „Dziewięciodniowa Królowa” lady Jane Gray, Krwawa Maria Tudor i Królowa-Dziewica Elżbieta I. A na moje oko, Shardlake ma szansę dożyć Elżbiety. Oczywiście, jeśli nie będzie się wychylał, bo czasy czekają go ciężkie.

Jeżeli zatem chcecie przeczytać dobry kryminał, dobrą powieść historyczną albo oba na raz, a do tego poznać bardzo ciekawego bohatera, koniecznie sięgnijcie po Komisarza. A jeśli chcecie dowiedzieć się w jaki sposób przepadała ostatnia kopia O komedii Arystotelesa, to (choć nie powiem złego słowa o Umberto Eco)… też sięgnijcie po Komisarza i zobaczcie w jak cudny sposób potrafi do czytelnika puścić oko.

Moja ocena: 8,5/10

PS. Za zachęcenie do lektury Komisrza dziękuję dabarai. A za spełnianie czytelniczych marzeń antykwariatowi Komiks i Ukochanemu Mężowi.

Agatha Christie „Tajemnica gwiazdkowego puddingu”

Tytuł: Tajemnica gwiazdkowego puddingu
Autor: Agatha Christie
Tytuł oryginalny: The Adventure of the Christmas Pudding
Język oryginału: angielski
Tłumacz: Krystyna Bockenheim
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok wydania: 2004
Ilość stron: 260

Kiedy myślę o książkach Agathy Christie kojarzących się z Gwiazdką, na myśl przychodzi mi przede wszystkim Boże Narodzenie Herkulesa Poirot (znane też jako Morderstwo w Boże Narodzenie). A niesłusznie, ponieważ najbardziej świątecznym jej dziełem, utworem w którym czuje się atmosferę porządnych staroświeckich angielskich świąt, jest opowiadanie Tajemnica gwiazdkowego puddingu. Ten krótki (niecałe 60 stron) tekst użyczył swojej nazwy całemu zbiorkowi opowiadań Christie. Sześć opowiadań, jedno z panną Marple, pięć z Poirotem tworzą razem jeden z lepszych (jeżeli nie najlepszy) zbiorów Agathy Christie. Jeśli ktoś ma ochotę poznać Herkulesa Poirot, a obawia się tracić czas na powieść, Tajemnica gwiazdkowego puddingu będzie doskonałym wyborem.

Lubię opowiadania. W przeciwieństwie do wielu osób, których opinie czytuję w Internecie, nie mam zamiaru pisać, że „co prawda nie lubię opowiadań, ale…”. Przeciwnie — w wielu wypadkach wolę opowiadania niż powieści. Ogromnie cenię u pisarzy zwięzłość, precyzję i umiejętność zmieszczenia się z fabułą w tej krótkiej formie. I takie właśnie są te teksty. Z czytanych ostatnio Sekretnych zapisków Agaty Christie wyczytałam, ze z czasem autorka coraz mniej pisała krótkich tekstów, skupiając się na powieściach (często opartych na tym samym pomyśle, co wcześniejsze opowiadania). Wielka szkoda, bo teksty takie jak w Tajemnicy gwiazdkowego puddingu są lepsze od wielu jej powieści.

W większości opowiadań spotkamy Herkulesa Poirot. Czy jest ktoś, kto nigdy o tym detektywie nie słyszał? Pewnie tak, ale mam nadzieję, że nie jest takich osób zbyt wiele. Mały Belg o nienagannym wyglądzie, głowie w kształcie jajka i niesamowicie zadbanych wąsach wielu czytelników denerwuje swoim zadufaniem i, co tu dużo mówić, bucowatością. Mnie ostatnio wnerwia jakoś mniej niż kiedyś. Może to dlatego, że kiedy czytam kryminał po raz piąty powoli zaczynam być równie mądra co Poirot? Widać i moje „małe szare komórki” stają się coraz mądrzejsze.

Wracając jednak do Tajemnicy gwiazdkowego puddingu. Opowiadania naprawdę bardzo mi się podobały. W porównaniu z Dwunastoma pracami Herkulesa, które czytałam trochę wcześniej są wręcz genialne. Oczywiście, mamy tu do czynienia z porządnym staroświeckim kryminałem, w którym detektyw przepytuje podejrzanych, ogląda miejsce zbrodni, a przede wszystkim siedzi i myśli. Nie uświadczymy tu wstawek sensacyjnych, pościgów, strzelanin czy mrocznych skandynawskich detektywów. Wszystko jest eleganckie i bardzo angielskie, na czele z nienagannym lokajem Poirota — Georgem (George to chyba mój ulubiony bohater cyklu o Poirocie) i sekretarką — panną Lemon.

Jeśli tylko nie odstrasza Was ta spokojna angielskość, sięgnijcie po opowiadania, w których Poirot zmierzy się ze złodziejem rubinu radży (Tajemnica gwiazdkowego puddingu), mordercą antypatycznego bogacza (Popychadło), śmiałym mordercą, który popełnił niemal zbrodnię doskonałą (Zagadka hiszpańskiej skrzyni), a także dwoma dziwnymi przypadkami: najprawdopodobniej wypadkiem (Dwadzieścia cztery kosy) i samobójstwem (Sen). Na koniec zaś panna Marple odkryje przed Wami tajniki kolejnej paskudnej zbrodni (Szaleństwo Greenshawa).

W króciutkiej przedmowie autorka pisze, że Zagadka hiszpańskiej skrzyni to ulubiona sprawa Poirota, natomiast panna Marple jest niezwykle zadowolona ze swojej przenikliwości w sprawie Szaleństwa Greenshawa. Sama Agatha Christie największą sympatią darzyła opowiadanie tytułowe:

Moją słabostką jest „Tajemnica gwiazdkowego puddingu”, ponieważ przywołuje na pamięć bardzo przyjemne święta mojej młodości…

To naprawdę sympatyczne opowiadania. Sięgnijcie po nie jeśli będziecie mieli okazję.

Moja ocena: 7,5/10

PS. Książka zrecenzowana na wyzwanie czytelnicze Znalezione pod choinką.

Kathy Reichs „Deja dead”

Tytuł: Déjà dead
Autor: Kathy Reichs
Tytuł oryginalny: Déjà dead
Język oryginału: angielski
Tłumacz: Marcin Roszkowski
Wydawnictwo: Red Horse
Rok wydania: 2007
Wydanie: drugie
Ilość stron: 595
Cykl: Kości (1 część)
Wydane kieszonkowe

Coś nie miała ta książka do mnie szczęścia. Albo może to ja go nie miałam do niej. Co i rusz pojawiały się jakieś inne, które mnie od niej odrywały. I nie chodzi o to, że książka była nudna, albo że źle mi się ją czytało, ale po prostu akurat trafiła na zły dla siebie sezon. Bo naprawdę mało która książka byłaby w stanie wygrać u mnie z Pratchettem, a chyba żadna z nowością jego autorstwa. Czytałam więc Deja dead zadziwiająco długo jak na tak małą książeczkę. Choć może — biorąc pod uwagę że ta „mała książeczka” ma prawie 600 stron — wcale nie tak długo.

W pierwszym tomie cyklu poznajemy dr Temprance Brennan, pracującą w Montrealu jako antropolog sądowy. Dowiadujemy się, że jest rok po rozwodzie, jej córka studiuje, a ona sama przyzwyczaja się do samotnego życia i zabija smutki zakopując się w pracy. Dowiadujemy się też, że w Montrealu ma przyjaciółkę z czasów studenckich, że Tempe pochodzi z rodziny alkoholowej i że sama była kiedyś uzależniona. W książce najważniejsze jest jednak nie życie osobiste pani doktor (choć i ono okaże się ważne), ale znalezione niedaleko historycznego cmentarza kości, które do niej trafiają. Oczywiście okazuje się, że to nie historyczny pochówek, a całkiem świeża ofiara morderstwa. Tempe odkrywa pewne podobieństwa do innych szczątków, które miała na stole jakiś czas wcześniej, ale prowadzący śledztwo detektyw Claudel (oczywiście) nie wierzy w jej teorię, więc pani antropolog sama szuka kolejnych śladów i powiązań i (oczywiście) w ten sposób wplątuje się w rozgrywkę z seryjnym mordercą…

Z jednej strony książka jest totalnie przewidywalna. Od początku wiemy, że Temprance ma rację, a Claudel nie. Wiemy, że nie będą się lubić. Wiemy, że musi nastąpić jeszcze kilka zbrodni (albo zostać znalezionych kilka ciał) żeby teoria seryjnego mordercy „się przyjęła”. Wiemy też, że znajdzie się kilka mylnych tropów i niewinnie podejrzanych osób, a główna bohaterka będzie się pchała w niebezpieczeństwo jak ćma do ognia. I oczywiście wiemy, że dobro w końcu zatriumfuje. Z drugiej strony dla mnie Deja dead było pełne niespodzianek — od zaskakująco dużej objętości począwszy, a na głównej bohaterce skończywszy. A przede wszystkim niespodzianką dla mnie było to, że książka jest wcale niezła.

Sięgnęłam po Deja dead wiedząc, że posłużył jako podstawa serialu Bones (u nas Kości). Chciałam zobaczyć jak wiele serialowa Bones ma ze swojego literackiego pierwowzoru. Zobaczyłam i mogę Wam powiedzieć: imię, nazwisko i rodzaj wykonywanego zajęcia. Nic więcej. Nie mówię już o tym, że nie zgadza się miejsce akcji (w końcu serial był amerykański, więc nie można się w nim spodziewać Montrealu), ale charaktery książkowej i serialowej Tempe są od siebie odległe o lata świetlne. I dobrze, bo serialowe Brennan była dla mnie mocno wnerwiająca. I to nie dlatego, że nie lubię postaci, które zamiast emocjami posługują się rozumem i nauką i pojąć nie mogą dlaczego ludzie zachowują się nieracjonalnie. Skądże — startrekowy pan Spock jest jedną z moich ulubionych postaci serialowych. Po prostu serialowa Bones jest absurdalnym zlepkiem nauki i głupoty w sprawach przyziemnych. Jest zwyczajnie przesadnie przerysowana.

Dla kontrastu, książkowa Bones też ma pewien problem z kontaktami międzyludzkimi wynikający w prosty sposób z jej wcześniejszych doświadczeń, ale jest to problem niemal dokładnie odwrotny niż u jej serialowej odpowiedniczki, a do tego świetnie wytłumaczony psychologicznie: książkowa Temprance chciałaby, żeby wszyscy ją lubili. Do tego ma życie osobiste (w tym dorosłą córkę), lubi dobrą zabawę, kocha swój ogródek i generalnie jest całkiem normalną kobietą. Chociaż też bywa irytująca, zwłaszcza kiedy bezmyślnie ładuje się w kolejne niebezpieczeństwa.

Czytało mi się Deja dead bardzo przyjemnie (chociaż z przerwami). Pod koniec książki akcja mocno przyspiesza i coraz trudniej mówić w jej przypadku o kryminale, a coraz bardziej zmienia się w mieszaninę thrillera i sensacji, tak popularną we współczesnym kinie. Niemniej ciągle jest to powieść kryminalna i choć ogromnie dziwiło mnie to, jak wiele tropów śledczy pozostawili bez wyjaśnienia, to w rezultacie na rozwiązanie zagadki nie narzekam. Oczywiście, że można to było zrobić szybciej i bardziej skutecznie, ale w końcu gdyby nie te błędy i przeoczenia w ogóle nie byłoby książki, a przynajmniej „emocjonującego” zakończenia…

Dodatkowym atutem Deja dead jest spora dawka informacji antropologiczno-sądowych: dowiedzieć się można sporo przede wszystkim o śladach nacięć na kościach, ale też o procesie rozkładu zwłok i kilku innych miłych rzeczach tego typu. Mnie się te motywy podobały, ale co bardziej wrażliwe osoby mogą być zniesmaczone. Zakończenie było dla mnie z kolei nieco za bardzo sensacyjne i trochę za długie, ale i tak w rezultacie daję Deja dead mocną siódemkę i jeśli tylko znajdę kolejne tomy w serii kieszonkowej, na pewno się w nie zaopatrzę.

Moja ocena: 7/10

Stieg Larsson „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”

Tytuł: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
Autor: Stieg Larsson
Tytuł oryginalny: Män som hatar kvinnor
Język oryginału: szwedzki
Tłumacz: Beata Walczak-Larsson
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2009
Wydanie: pierwsze poprawione
Ilość stron: 633
Cykl: Millenium (1 część)

Kiedy przyglądam się chmurze tagów w prawej kolumnie bloga, dochodzę do wniosku, że strasznie monotematyczne te recenzje. Po publikacji tej notki trzy największe tagi w chmurze powiększą się jednak jeszcze bardziej. Nic na to nie poradzę, że początek roku upłyną mi w towarzystwie szwedzkich kryminałów. Wszystko zaczęło się właśnie od Stiega Larssona i jego bestselleru Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet.

Wiele czytałam o tej książce na długo zanim w ogóle zdecydowałam się po nią sięgnąć. Opinie były w zdecydowanej większości entuzjastyczne, ale dość długo mi zeszło zanim powieść kupiłam. A i to, kupiłam ją nie pod wpływem przemyśleń i recenzji, ale raczej pod wpływem impulsu i potrzeby kryminalnego czytadła na długie styczniowe wieczory. Którą to rolę książka Larssona spełniła zresztą bardzo dobrze.

Fabuła powieści była już opisywana po wielekroć, ale ponieważ sam nie znoszę, kiedy w recenzji czytam „fabułę wszyscy znają, więc nie będę o niej pisać”, to kilka zdań jej poświęcę. Książka składa się niejako z dwóch głównych wątków. Pierwszy (prasowo-dziennikarski) okala niejako ten drugi (kryminalny), czyli najwięcej jest go na początku i na końcu książki. Mamy tutaj dziennikarza i współwłaściciela czasopisma Millenium, Mikaela Blomkvista, który został skazany za pomówienia wobec znanego przemysłowca, i który stara się odzyskać twarz i jednocześnie pogrążyć wroga. Po ogłoszeniu wyroku (trzy miesiące więzienia) usuwa się z centrum wydarzeń i, zamiast pracować nad zdemaskowaniem złego Hans-Erika Wennerströma, daje się wciągnąć w śledztwo w sprawie dziewczyny, która znikła czterdzieści lat wcześniej. W śledztwie pomagają mu zleceniodawca — głowa klanu i bogacz Henrik Vanger, oraz researcherka i outsiderka — Lisbeth Salander.

Jako się rzekło wątek kryminalny jest w książce niejako „otoczony” tym dziennikarskim. Pojawia się dopiero w 1/3 książki, żeby pod koniec zostać rozwiązanym i wcale tym samym nie zakończyć powieści. Specyficzny ten zabieg nie przypadł do gustu wielu osobom, czytałam mnóstwo opinii, że „pierwsze 100 stron nudne, ale warto się przemęczyć”. Ja mam trochę inaczej: pierwsze sto stron czytało mi się bardzo przyjemnie, trochę jak powieść obyczajową, ale bardziej jak przydługi wstęp, w którym przedstawione zostają postaci dramatu i zaczyna być budowany klimat. Dużo gorzej było z ostatnią setką (przypadającą już po rozwiązaniu wątku kryminalnego, a przynajmniej jego części), która dłużyła mi się niemiłosiernie. W dalszym ciągu mam wrażenie, że rozkład napięcia w całej książce nieco kuleje.

Ogólne wrażenia z lektury mam pozytywne. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet to powieść naprawdę dobrze napisana z ciekawą zagadką kryminalną, a do tego zawierająca sporo informacji dotyczących współczesnej Szwecji. Miejscami co prawda zagadka jest nieco wydumana, jak w sporej większości współczesnych kryminałów, no i oczywiście, śledztwo musi kończyć się efektowną bijatyką, pościgiem i ogólnym łubudu… Za to bardzo ładnie pokazane jest samo zbieranie informacji i cały proces dochodzenia do prawdy. Z drugiej strony — znów widzę, tak popularne w szwedzkich kryminałach, umracznianie rzeczywistości, o którym pisałam już przy okazji recenzji Mankella. Tutaj jest jednak o tyle lepiej, że ludzie przynajmniej zazwyczaj znajdują czas na sen i jedzenie (co u komisarza Wallandera wcale nie jest normą), a nawet na seks, więc nie będę się czepiać.

Mam jednak z tą książką pewien kłopot, który skutkuje między innymi tym, że zupełnie nie ciągnie mnie do drugiego tomu cyklu, chociaż pierwszy czytałam z dużą przyjemnością. Tym problemem jest osoba Lisbeth, która (na szczęście) w tej części była raczej postacią drugoplanową. Zdecydowanie nie polubiłam panny Salander — szczerze nie znoszę (tak w życiu, jak i na papierze) ludzi, którzy uważają, że ogólnie przyjęte zasady ich nie dotyczą. I naprawdę wszystko mi jedno jak genialna jest jednostka i jak ciężkie przyżyca miała w dzieciństwie czy młodości. Niestety, Lisbeth Salander należy właśnie do tego typu osób. Dodatkowo jeszcze nie lubię postaci genialnych informatyków (hakerów, specjalistów od zabezpieczeń, czy czegokolwiek tego typu), którzy prawdopodobnie urodzili się już ze swoimi umiejętnościami, bo z historii ich życia nie wynika choćby to, żeby kiedykolwiek było ich stać na porządny komputer, nie mówiąc już o latach poświęconych na naukę… Cóż  możliwe, że w kolejnych tomach cudowne umiejętności Salander zostaną przez Larssona wyjaśnione, ale w pierwszym jej samorodny geniusz stawał mi kością w gardle… Właśnie przez Lisbeth miałam z lektury powieści dużo mniej przyjemności, niż miałam nadzieję na początku.

Biorąc pod uwagę to, że kolejne tomy cyklu Millenium dużo silniej skupiają się właśnie na postaci, która mnie irytuje, a do tego (z tego co udało mi się wyczytać) mniej mają wspólnego z porządnym kryminałem, a więcej z powieścią szpiegowską, sensacyjną czy wreszcie, modnymi ostatnio niesamowicie, teoriami spiskowymi, zupełnie nie ciągnie mnie do ich lektury. No, może troszeczkę — bo przecież tom pierwszy był naprawdę dobrze napisany.

Mimo to, z czystym sumieniem polecam zapoznanie się z Mężczyznami, którzy nienawidzą kobiet wszystkim miłośnikom kryminałów (nie tylko skandynawskich). To bardzo porządny współczesny kryminał z kawałkami sensacyjnymi i dziennikarsko-śledczymi, zahaczający też o sagę rodziną Vangerów, więc jeśli ktoś lubi takie klimaty na pewno znajdzie w tej książce coś dla siebie. Tym, którzy za kryminałami czy sensacją nie przepadają mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to powieść naprawdę dobrze napisana, ale polecać jej nie będę. Daleka jestem od twierdzenia, że n pewno spodoba się ona każdemu. Ale chyba jednak warto spróbować.

Moja ocena: 6,5/10

Dwie uwagi nieco na marginesie:

1. Na podstawie trylogii Millenium Szwedzi nakręcili film, którego nie oglądałam, ale (biorąc pod uwagę długość książki) jest pewnie nieco okrojony względem powieści. Podobno obejrzeć mimo to warto.

2. Kiedy patrzę na tytuł anglojęzycznej wersji tej powieści, mam wrażenie, że ktoś wziął odwet za polskie tłumaczenia tytułów filmów (typu Wirujący seks, Młość i śmierć w Wenecji czy Wbrew regułom)…

Camilla Lackberg „Księżniczka z lodu”

Tytuł: Księżniczka z lodu
Autor: Camilla Lackberg
Tytuł oryginalny: Isprinsessen
Język oryginału: szwedzki
Tłumacz: Inga Sawicka
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2009
Wydanie: pierwsze
Seria wydawnicza: Czarna seria
Ilość stron: 424
Cykl: Saga kryminalna (1 część)

Miało być o Stiegu Larssonie i jego Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet, ale postanowiłam jednak napisać o książce, którą dużo łatwiej mi ocenić niż tamtą. Znowu (tak jak Piąta kobieta Mankella) szwedzki kryminał, ale tym razem kryminał „kobiecy”. Z takim właśnie określeniem — „kobiece kryminały” — spotkałam się wielokrotnie przy opisie książek Camilli Lackberg. Ja chyba jednak wolę kobiece kryminały w stylu Agathy Christie.

Akcja Księżniczki z lodu ma miejsce w szwedzkim miasteczku Fjallbacka. Dawniej żyjące z połowów, dziś bardziej z turystów miasto zdecydowanie nie tętni życiem poza sezonem. Właśnie mroźna zima jest tłem dla wydarzeń, które się rozegrają: morderstwa młodej kobiety i poszukiwania winnego jej śmierci. Poszukiwaniem zajmie się z jednej strony lokalna policja, a z drugiej — pisarka Ericka Falck, dawna przyjaciółka zamordowanej kobiety.

Właśnie śledztwo Ericki jest w książce na pierwszym planie.  Oczywiście śledzimy też działania policji (zwłaszcza w osobie, zainteresowanego pisarką prywatnie, młodego policjanta, Patrika), ale to Ericka jest na pierwszym planie. Zarówno jej poszukiwania prawdy (a żeby ją odkryć musi cofnąć się aż do dzieciństwa ofiary), jak i aspiracje twórcze czy życie prywatne poznajemy bardzo dokładnie. I jak to bywa w takich przypadkach polubienie książki mocno zależy od polubienia głównego bohatera — ja Ericki nie polubiłam.

Ciężko w ogóle powiedzieć, żebym kogoś w tej książce polubiła. Może trochę Patrika, policjanta „po przejściach” i rozwodzie z kobietą, z którą ożenił się tylko po to, żeby zapomnieć o innej… Troszkę też Pernillę, żonę przyjaciela głównej bohaterki, który ciągle do niej wzdycha… Najsympatyczniejszy wydał mi się Eilert — starszy pan, pojawiający się na samym początku i samym końcu, ale żeby go polubić, to też nie bardzo. Nie to, żeby bohaterowie byli jawnie antypatyczni — na pewno nie wszyscy. Wyraźnie antypatyczni są miejscowy szef policji, wyższe sfery miasteczka w postaci matki i syna z żoną (zwłaszcza syn), miejscowy pijak i mąż siostry Ericki. W sumie, jak tak spojrzeć to całkiem sporo, ale wiele też zostaje postaci, które po prostu nie zdobyły mojej sympatii, chociaż teoretycznie mogłyby. Jakoś mnie autorka nie potrafiła przekonać, że ktokolwiek w jej książce jest wart polubienia.

To zresztą nie byłby wielki problem, bo żeby książka mi się podobała nie muszę lubić bohaterów, ale problemów w Księżniczce z lodu miałam jeszcze kilka. Podstawowy był taki, że bardzo ciężko mi się ją czytało. Zaczęłam w styczniu, skończyłam na początku marca. Zupełnie nie miałam ochoty wracać do lektury, jeżeli odłożyłam książkę choćby na moment. Bardzo powoli mi też szło samo czytanie. Ciężko mi zdefiniować co takiego jest w stylu autorki, co zupełnie mi nie podeszło. Cały język książki wydał mi się sztuczny, a do tego większość napisana jest w paskudnie górnolotnym tonie. Miałam trochę wrażenie, że pisała to nastolatka, a nie dojrzała kobieta…

Ale całkowicie najgorsze było to, że wszyscy w tej książce byli paskudnie niedomyślni. Owszem — lubię kryminały, w których udaje mi się odgadnąć jakąś zagadkę przed detektywem albo równo z nim, ale kiedy muszę czekać kolejne sto-dwieście stron, żeby ktokolwiek w ogóle pomyślał o rozwiązaniu, które dla mnie jest oczywiste, przestaję być zadowolona.

Jak widać powyżej, Księżniczka z lodu nie bardzo mi się podobała. Co gorsza sama intryga kryminalna (zarówno morderstwo, jak i tropy, prowadzące do odkrycia sprawcy) jest naprawdę świetna (może kiedyś wykorzystam ją jako scenariusz do erpega…), ale cała reszta już mniej. Do pozytywów można jeszcze zaliczyć obraz małego nadmorskiego miasteczka, w którym liczy się „co ludzie powiedzą”. Do negatywów (dla mnie) język i niedomyślnych, niesympatycznych bohaterów. W sumie książka wyszła z tego nawet nie zła, tyko mocno nijaka. Ogółem — raczej nie polecam.

Moja ocena: 4,5/10

Henning Mankell „Piąta kobieta”

Tytuł: Piąta kobieta
Autor: Henning Mankell
Tytuł oryginalny: Femte kivnnan
Język oryginału: szwedzki
Tłumacz: Halina Thylwe
Wydawnictwo: WAB
Rok wydania: 2007
Wydanie: pierwsze
Seria wydawnicza: Mroczna seria
Ilość stron: 482
Cykl: komisarz Wallander (6 część)

Zbierałam się do przeczytania którejś z książek Mankella już nie wiem od jak dawna. Zachęt do jego przeczytania było kilka: lubię kryminały (to raz), lubię czytać o Skandynawii i Skandynawów (to dwa), oba seriale o Wallanderze były całkiem interesujące (to trzy). Poza tym był moment, kiedy na Mankella była zwyczajna moda i nie dało się wejść do księgarni, żeby się na człowieka nie rzucił… To akurat niekoniecznie zaleta, więc „cztery” będzie raczej to, że naczytałam się pozytywnych recenzji na blogach książkowych.

Zanim się wzięłam do którejś z powieści Mankella minęło jednak sporo czasu. Przede wszystkim dlatego, że recenzja mojego Męża była dużo mniej zachęcająca niż większość entuzjastycznych głosów. A że zazwyczaj mamy gusta podobne, wzięłam jego zdane pod uwagę. Jednak po jakimś roku, kiedy skończyły nam się już oba wallanderowe seriale (można było sobie ostatnio obejrzeć komisarza na Ale kino! w obu wersjach — szwedzkiej i angielskiej) zaczęłam się łamać. Ostatecznie morale złamało mi przeczytanie super-duper-hiper-bestselleru Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet Stiega Larssona. No bo jak tu recenzować szwedzki kryminał bez znajomości prozy Mankella? Znalazł się więc w końcu wystarczający powód, do tego trochę czasu i już wkrótce wygrzebałam z regału Piątą kobietę — szóstą powieść Henninga Mankella, której bohaterem jest komisarz Kurt Wallander.

Mimo, że książka w cyklu szósta, nie ma wiele problemów z czytaniem jej jako pierwszej. Tyle, że co jakiś czas bohater wspomina „śledztwo z lata”, które widocznie było w powieści poprzedniej. Z drugiej strony, możliwe, że nie miałam problemów z czytaniem bo Kurta Wallandera znam już dobrze z serialu. Jak by nie było, komisarz wraca do Skanii z Rzymu (gdzie wybrał się z ojcem) w dobrym humorze, który wkrótce mu się kończy, bo w okolicznych miastach zaczynają ginąć (i w sensie „zniknąć” i w sensie „umrzeć”) mężczyźni. Brutalne zbrodnie zdają się nie mieć ze sobą powiązania, aż do czasu, oczywiście.

Muszę przyznać, że nie jestem Piątą kobietą zachwycona. Nie tylko zresztą ze względu na samo pisarstwo Hennnga Mankella. Ogromny minus już na samym starcie książka zbiera za to, że tłumaczka odmienia nazwę miasta Ystad. Zatem ktoś myśli o „Ystadzie” albo wraca do „Ystadu”. Aż zajrzałam do słownika, bo może ja jestem jakaś niedouczona, albo mam złe wyczucie, ale nie: „Ystad ndm”. Wnerwiała mnie ta bezsensowna odmiana przez całą książkę z równą siłą — nie dałam rady się przestawić. Ciekawam skąd ten pomysł językowy…?

Ale książka to nie samo przecież tłumaczenie. Poza „Ystadem” (i „wypożyczalnią wideokaset” gdzieś koło początku) zgrzytów nie było. Powieść czyta się bardzo szybko. Mankell pisze ładnymi, prostymi zdaniami i w ogóle bardzo wprost, bez zbędnych opisów. Niestety, na tym tle bardzo dużo miejsca w powieści zajmują przemyślenia i rozterki moralne (i inne) bohaterów. Nawet nie chodzi o to, że oni strasznie dużo tych rozterek mają. Raczej o to, że można łatwo i krótko opisać, że ktoś wyszedł z domu, pojechał do pracy, zrobił sobie kawy itd, ale już dużo trudniej w takim skrócie przedstawić to co przez ten czas myślał czy czuł. Więc to myślenie i czucie zajmuje — jak dla mnie — zdecydowanie za dużo książki. Rozumiem, że Wallander ma się jawić jako człowiek wrażliwy, a przez to sympatyczny, ale ja jakoś tego nie kupiłam.

Tak samo nie kupiłam tego, że autor opisy działań policji przeplata opisami działań mordercy. Pewnie jestem staroświecka, ale w powieści detektywistycznej czy innym kryminale lubię sobie pozgadywać kto jest winien, pokibicować detektywom i poczuć sie zaskoczona przy kolejnych zwrotach akcji. Tutaj zostało mi to brutalnie odebrane — mogłam tylko obserwować jak policjanci zbliżają się do prawdy, co jest zdecydowanie mniej emocjonujące. Zresztą same w sobie opisy działań mordercy nie za bardzo mi się podobały, pewnie głównie przez to, że mnóstwo tam było myśli, a mało czynów. A opisu pokręconego umysłu sprawcy też nie kupuję w całości — w kilku miejscach się ta koncepcja trochę rozjeżdżała. Już bym wolała sama się domyślać co w tym umyśle siedzi niż dostawać to kawa na ławę…

Tak sobie trochę marudzę, ale generalnie to nie jest zła książka. Owszem, mam wrażenie, że jakby część jej wyciąć to czytałoby się lepiej, ale generalnie sama intryga jest w porządku. Co prawda ostatecznie musi się niestety kończyć pościgami i bijatyką czy strzelaniną, ale ten typ powieści po prostu tak ma. Nie ma co walczyć z wiatrakami i liczyć na spokojne zakończenia.

Chwali się Mankella (i w ogóle literaturę skandynawską) za refleksje na tematy społeczne. Słusznie się chwali, ale do pewnego tylko stopnia. Rzeczywiście dużo w Piątej kobiecie obserwacji społecznych, dużo patologii i w ogóle mroczny nastrój schyłku cywilizacji. No właśnie… ten nastrój troszeczkę zbyt mroczny. Nawet rozumiem powód dla którego kiedyś zaczęto pisać w ten sposób — trzeba było zadowolone z siebie i spokojne społeczeństwo wyrwać z tego stanu szokowo: pokazując wszystkie brudy i mocno zwielokrotnioną „prawdę” ulicy. Ale teraz, kiedy już ci straszni mieszczanie (a z nimi cały świat) wiedzą, że Szwecja to nie raj na ziemi, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby ciągle tę prawdę o rzeczywistości wykrzywiać w stronę mroku. Gdyby wierzyć książkom o Wallanderze (a tym bardziej serialowi), to Skania byłaby niemal tak niebezpieczna jak hrabstwo Midsomer (to od inspektora Barnaby’ego Caroline Graham), a do tego mniej sympatyczna. To „przemracznianie” realiów jest zresztą ostatnio bardzo modne — z tego powodu nie byłam na przykład w stanie czytać serii Breslau Krajewskiego. Z czego wynika, że Mankella „refleksji o patologiach nękających szwedzkie społeczeństwo” (cytat z okładki) też nie kupuję w stu procentach. Owszem — obserwacje procesów są trafne, ale podane zupełnie niestrawnie.

I znowu wyszło, że o pozytywach jest maciupki akapicik, a o wadach cały wielki akapit. To jeszcze trochę o pozytywach: naprawdę świetnie się Mankella czyta, jeśli skupia się on na działaniu bohaterów a nie na myśleniu. Dawno nie czytałam niczego napisanego tak krystalicznie czysto (to strasznie ciężko wyjaśnić, starałam się wcześniej, chodzi mi o prostotę środków użytych do opisów) jak te fragmenty. Bardo podoba mi się też maniera powtarzania po wielekroć daty. Prawie każda „cząstka” powieści kończy się albo zaczyna (albo i to, i to) podaniem daty, dnia tygodnia i godziny. Co zaskakujące, wcale to nie irytuje, a za to pozwala łatwiej połapać się w czasie. No i czyta się to naprawdę szybko, nawet jeśli trudno się emocjonować zagadką kryminalną.

Ogólnie polecam Piątą kobietę wszystkim, którzy lubią skandynawskie kryminały, a reszcie tylko wtedy, jeśli chce sprawdzić „z czym się je” Mankella. Nie wiem czy to jego najlepsza czy najgorsza książka, bo nie mam porównania z innymi, ale na pewno to bardzo przyzwoity kryminał, nawet jeżeli z rodzaju, za którym nie przepadam. Ale to ja — inni mogą go uwielbiać.

Moja ocena: 6/10