Małgorzata Gutowska-Adamczyk „Mariola, moje krople…”

Tytuł: Mariola, moje krople…
Autor: Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Język oryginału: polski
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 302

W czasie czytania tej książki miałam właściwie tylko jedną refleksję (Mąż świadkiem): to nie jest zabawne. I chociaż wiem, że naprawdę wielu osobom Mariola przypadła do gustu i czytałam mnóstwo pozytywnych recenzji, to nic na to nie poradzę.

To nie było zabawne.

Oczywiście powinnam raczej napisać, że mnie to nie bawi (oczywistość), że to odczucie subiektywne (kolejna oczywistość), że może nie miałam na książkę nastroju (może i tak, byłam bardzo obolała i trochę zmęczona kolejnymi problemami, które na nas spadają), że może miałam za duże oczekiwania (może i tak, bo oczekiwałam dobrze napisanej lekkiej i zabawnej książki, która oderwie mnie na moment od problemów) i takie tam inne truizmy, ale odczucia pozostają odczuciami. To po prostu nie było zabawne.

Trafiłam na Mariolę znienacka w antykwariacie za mniej niż połowę ceny okładkowej  i byłam naprawdę bardzo zadowolona. Miałam nadzieję na przełamanie odrobinę zastoju w czytaniu (po bardzo dobrym styczniu przyszedł luty, w którym czytam trzy książki na raz i do żadnej mnie jakoś specjalnie nie ciągnie), na trochę dobrej rozrywki i oderwanie od przyziemnych zmartwień. Wiedziałam już, że rzecz dzieje się w prowincjonalnym teatrze, a recenzje wieszczyły humor w typie Barei, lekką zabawną książeczkę, która powinna poprawić humor.

Książkowe realia przypominały mi nieco Lesia, Wszyscy jesteśmy podejrzani, czy może najbardziej Dzikie białko Joanny Chmielewskiej. Również w Marioli mamy do czynienia ze swego rodzaju zakładem pracy, w którym ludzie stosunkowo mało zajmują się samą pracą, a dużo czasu poświęcają na inne sprawy. Tak samo jak w Dzikim białku, w Mariola, moje krople… dużą rolę odgrywają realia PRLu, akcja napędzana jest często i gęsto słabościami ustroju.

Może właśnie te porównania sprawiły, że książka Gutowskiej-Adamczyk zupełnie mnie nie rozbawiła? Bo o ile u Chmielewskiej mieliśmy do czynienia z ludźmi sympatycznymi, trochę zwariowanymi i często irytującymi, ale generalnie dość pozytywnymi: przyzwoitymi, starającymi się utrzymać rodzinę i wykonać swoją robotę najlepiej jak potrafią, tak  w Marioli w prowincjonalnym teatrze na Dolnym Śląsku pracują niemal wyłącznie osoby nieprzyjemne. Większość bohaterów w pracy najchętniej zajmuje się piciem, w drugiej kolejności zaś gżeniem po kątach, graniem w karty, zastanawianiem się jak wygryźć zwierzchnika i zająć jego miejsce, siedzeniem w bufecie, walką z ustrojem i jedzeniem. O pracy nie myśli w zasadzie nikt poza może krawcem Czesiem i przybyłym ze stolicy młodym i idealistycznym reżyserem. Owszem, wszyscy aktorzy chcą zrobić oszałamiającą karierę, grać główne role i mieć dobrą prasę, ale żeby ktoś miał ochotę popracować? W życiu.

Jak łatwo zauważyć bohaterów nie polubiłam. Banda nierobów z Teatru Miejskiego nie jest zresztą opisana tak, żeby ich lubić. Dość powiedzieć, że pod koniec tej trzystustronnicowej powieści ledwo rozpoznawałam większość pracowników teatru. Przedstawienie postaci czy opisy są w książce dosyć ograniczone, główny nacisk zaś położony jest na dialogi, które w założeniu miały chyba być zabawne. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że mnie nie rozbawiły.

W ogóle w Marioli z komizmem jest problem. Chyba jeszcze w podstawówce (czy nie przy okazji omawiania Fredry?) uczyli mnie, że komizm bywa trojakiego rodzaju: słowny, sytuacyjny i związany z postacią. W książce Gutowskiej-Adamczyk ten pierwszy w zasadzie nie występuje.

Co do postaci, można by się spierać, jednak dla mnie jedyną prawdziwie zabawną postacią (trzecioplanową, a do tego straszliwie zmarnowaną przez autorkę) jest towarzysz Biedakowski, dyrektor wydziału kultury, który musi wykazać się znajomością współczesnej dramaturgii (choć przecież, kiedy był dyrektorem  wydziału gospodarki rolnej i wydziału środowiska nikt nie wymagał od niego znajomości hodowli tuczników ani składu chemicznego nawozów). Pozostałe postaci są raczej schematyczne i same w sobie niezbyt śmieszne: mamy dyrektora (marzącego o spokoju i wysokiej emeryturze), jego sekretarkę (która chciałaby zostać dyrektorem), mamy aktorkę (która dostaje główne role, bo jest dyrektorską żoną), mamy głównego aktora (który dla odmiany jest zapatrzonym w siebie afektowanym homoseksualistą), mamy bufetową (byłą aktorkę i byłą żonę dyrektora), mamy przybyłego z Warszawy reżysera (idealistę, który gubi się w lokalnych układach) itp., itd. Wszyscy sztampowi do bólu, a na dodatek przedstawieni w ten sposób, że czytając miałam wrażenie obcowania z ludźmi-wydmuszkami — przedstawicielami konkretnych typów, a nie „żywymi” postaciami.

No i na koniec humor sytuacyjny. Tak, na nim właśnie zbudowana jest Mariola, moje krople…, non stop ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, w jednych drzwiach znika szef Solidarności, w drugich pojawiają się ubecy, pod łóżkiem leży dyrektor, w szafie pierwszy sekretarz, dodatkowo wszędzie walają się przekładane z miejsca na miejsce powielacze. Tempo akcji jak w Żandarmie z Saint-Tropez. I na tym chyba polega problem tej książki: nie jest w zasadzie powieścią, tylko opisem komedii (gdzieś chyba zresztą czytałam, że rzeczywiście powstała na podstawie niewykorzystanego scenariusza).

Szczególnie rozczarował mnie język powieści. Po dwóch tomach Cukierni pod Amorem przyzwyczajona byłam do tego, że Gutowska-Adamczyk pisze naprawdę dobrze, na to tez się nastawiłam. W Marioli autorka nie miała co prawda zbyt dużego pola do popisów, zważywszy na przeważająca w książce ilość dialogów, ale mimo tego język mnie zawiódł. Książka jest, owszem, napisana sprawnie i poprawnie ale nie ma w niej ani szczypty językowej finezji tak silnie obecnych w Zajezierskich i Cieślakach.

Sądzę, że gdyby Mariola, moje krople… była filmem, najlepiej filmem z dobrą obsadą doświadczoną w graniu fars i komedii, wzbudziłaby moje niekontrolowane wybuchy śmiechu. Zabawne sytuacje (w książce opisane tak szczątkowo, tak nieplastycznym i nieśmiesznym językiem, że nie były w stanie mnie rozbawić) stałyby się nagle prześmieszne, postaci-wydmuszki wzbogacone osobowością i interpretacją aktorów nabrałyby głębi, charakteru i komizmu, a tempo galopujących po sobie zdarzeń byłoby dodatkowym atutem. Chętnie obejrzałabym taki film, najchętniej z Jerzym Stuhrem w roli dyrektora Zbytka.

A książka? Cóż, można przeczytać, ale po co? Spragnionym dobrej rozrywki polecam zamiast tego którąś z pierwszych książek Chmielewskiej albo komedię Barei. Nie czytając Marioli nic nie stracicie. Nie jest zabawna.

Moja ocena: 2,5/10

PS. W kwestii blurba z czwartej strony okładki. Gdzie tam oni prowokują wprowadzenie stanu wojennego? Na tyle skomplikowana to ta fabułka nie jest. Wielka polityka jest zupełnie w tle, nawet nie mamy w książce prawie żadnych (poza jedną rozmową) do niej odniesień. Stan wojenny pojawia się znikąd i całkiem bez sensu kończy powieść, chociaż przecież najciekawsze mogłoby się dopiero zacząć. Ale cóż — pewnie ze stanu wojennego śmiać się już nie wypada, więc książka sie skończyła. Bo innych powodów zakończenia w tym akurat momencie nae zauważyłam.

Zaległości

Nie nadążam za wieloma rzeczami i w życiu i na blogu. Zazwyczaj mi to specjalnie nie przeszkadza, ale zaległości rosną… Ani się człowiek obejrzy i już zaczynają go z każdej strony przygniatać. A biorąc pod uwagę, że (1) nie zaprezentowałam nie tylko stosów świątecznych, ale też przedświątecznych, (2) blogosfera na nowy rok wybuchła wręcz wyzwaniami, (3) trafiłam na kilka ciekawych zapowiedzi wydawniczych, a na dodatek (4) powoli kończy się termin wyzwania świątecznego (więc wypadałoby coś zrecenzować), otrzymujemy 1+2+3+4=10, więc zaległości rosną, jak widać, w tempie zastraszającym…

Nadróbmy więc trochę z nich. Styczeń, jak to styczeń — po świętach trudno się na nowo przyzwyczaić do pracy, wirus jakiś lata w powietrzu, a na dodatek najlepsze książki zostały już wydane na święta. Znalazłam mimo tego trzy pozycje, które wydają mi się ciekawe:

Małgorzata Gutowska-Adamczyk „Mariola, moje krople…” — jedyna powieść, która zwróciła moją uwagę (czyżby zaczynały się spełniac moje życzenia noworoczne z poprzedniego posta?). Cukiernia pod Amorem tej autorki bardzo mi się podobała nie tylko ze względu na temat, ale też dzięki świetnemu językowi autorki. Mam szczerą nadzieję, że ta powieść jest napisana równie dobrze. Jeżeli tak, będzie to na pewno świetna lektura. Temat (prowincjonalny teatr w 1981) może być dodatkowym atutem, bo teatr bardzo lubię.

Wydawnictwo Świat Książki, informacja stąd.

Daniel Power (red.) „Rozkwit średniowiecza” — ja wiem, że na półkach zalega z dziesięć innych pozycji o średniowieczu, sporo pewnie lepszych od tej, ale tak sobie kombinuję, że może ta będzie trochę lżejsza od Panoramy średniowiecznej Anglii albo Europy 600-900. A może i nie, ale po prostu wygląda bardzo kusząco (widzieliście tę okładkę?), więc kto by się opanował…? Średniowiecze to moja ostatnio ulubiona epoka historyczna.

Wydawnictwo Świat Książki, informacja stąd.

Tony Horwitz „Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata” — znaleziona czystym przypadkiem, ale wcale nie wiem czy nie najbardziej kusząca ze wszystkich. Co działo się w Ameryce północnej pomiędzy Kolumbem a Mayflower? Mam nadzieję, że te prawie półtora wieku pustki  (w moim umyśle) wypełni ta książka. A że czytałam pozytywne opinie o Błękitnych przestrzeniach tego autora, a Terra incognita to ciekawa seria, mam nadzieję na kawał dobrej literatury.

Wydawnictwo W.A.B., informacja stąd.

Jako, że wyzwanie Znalezione pod choinką powoli dobiega końca, a natura nie znosi próżni, blogosfera książkowa wprost eksplodowała nowymi wyzwaniami czytelniczymi. Pozwólcie sobie przedstawić:

  • Barbara z Wrót Wyobraźni zaproponowała zabawę o nazwie Możesz więcej. Zadanie jest proste — przeczytać w 2011 roku więcej książek niż w roku ubiegłym. O ile więcej? A to już zależy od wybranego poziomu.
  • Padma z Miasta Książek zaprasza na nocne lektury Od zmierzchu do świtu. W wyzwaniu chodzi o czytanie książek z nocą w tytule ale też taki, w których akcji istotna jest ta pora doby. Można też czytać nocą i pozastanawiać się trochę nad takim czytaniem.
  • Mooly z Kartek Szelestu chce żebyśmy spojrzeli na świat Reporterskim okiem. Tym razem chodzi o czytanie reportaży i literatury faktu. Dla nielubiących ograniczeń: wyzwanie jest bezterminowe.
  • Karto_flana z bloga O moim czytaniu proponuje wyzwanie Bracie, siostro… rodzino. Tutaj zadaniem jest przeczytanie jednej książki o siostrach, jednej o braciach i jednej o dowolnych innych więzach rodzinnych.
  • Bujaczek z bloga Zapatrzona w książki zaprasza do Papierowego zwierzyńca. W wyzwaniu czyta się książki o zwierzętach i ze zwierzętami w tytule. Wyzwanie również nie jest ograniczone czasowo.
  • Kala z Mola książkowego przygotowała dla nas polską wersję wyzwania z Harukim Murakamim. Jeśli kogoś interesuje wersja angielska, do której też zapisało się kilka osób z „naszej” blogosfery, niech zajrzy tutaj. Cel jest prosty i oczywisty: przeczytanie choć jednej książki Murakamiego.
  • A kiedy już myślałam, że skończyłam to zestawienie, trafiłam na wpis Mooly, która zastanawia się, czy nie warto by stworzyć polskiej wersji wyzwania wschodnioeuropejskiego. Niektórzy polscy blogerzy również do niego zapisali się w wersji angielskiej.

Niezły zestaw, nie? A wszystko to odkryłam w styczniu, czyli w ciągu tygodnia. Na razie nie zapisałam się do żadnego z nich, ale może kogoś z Was zaciekawią. Zastanawiam się nad kilkoma, zobaczymy co przyniesie przyszłość. Najpierw jednak zakończę przygodę z wyzwaniem świątecznym.

No i jeszcze, wciśnięty smutno na koniec, stosik przedświąteczny. Takie oto książki przywędrowały do mnie jeszcze w grudniu:

Wszystkich, którzy nie czytają mojego bloga regularnie (jak możecie!) informuję, że kieliszek zamiast lampki występuje z okazji daty robienia zdjęć stosików, czyli 31 grudnia 2010 (zaczęliśmy tak koło 23:30), kiedy to przypada istotne do oblewania święto czyli nasza rocznica ślubu… A na stosie od góry:

1. Marta Kisiel „Dożywocie”. Książka, którą musiałam kupić, kiedy tylko się o niej dowiedziałam (tuż przed Wigilią). Opowiadaniem „Dożywocie” zachwyciłam się w zbiorze Kochali się że strach, a tym zbiorem opowiadań zachwyciłam się jeszcze w grudniu. Nie wszystkie są tak wspaniałe jak to pierwsze ale i tak książka dostała ode mnie 8,5/10, czyli jak na mnie bardzo wysoko.

2. Barbara Hodgson „Krynolinę zostaw w Kairze”. Nabytek okołomikołajkowy z okazji przeceny w Matrasie. Podtytuł brzmi „O pierwszych podróżniczkach”. Na razie obejrzałam wszystkie ilustracje (są cudne!) i troszkę zaczęłam czytać i wygląda bardzo apetycznie. Obszerna bibliografia, zdjęcia, mapy, drzeworyty, mnóstwo cytatów… aż szkoda, że taka to malutka książeczka.

3. John Curran „Sekretne zapiski Agaty Christie”. Mikołajkowy prezent od Męża, o którym (prezencia, nie Mężu) już tu pisałam, więc nie będę się powtarzać. Trochę rozczarował, ale jako fanka Agathy Christie nie żałuję zakupu, bo chcę mieć tę ksiażkę do częstego sięgania.

4. Robert M. Sapolsky „Dlaczego zebry nie mają wrzodów?”. Mikołajkowy prezent od rodziców (dziękuję, Kochani), a w zasadzie pół prezentu, na który składały się dwie książki. Jako, że musieliśmy się nim jakoś z Marcinem podzielić, a trudno było zrobić zdjęcie z dwoma połówkami książek, to mnie dostały się „Zebry…”, a Mąż zgarnął Rycerzy i mieszczan. Książka Sapolsky’ego nosi podtytuł „Psychofizjologia stresu” i jest na oko bardzo przystępnym podręcznikiem w amerykańskim stylu, czyli świetnym do czytania.

5. Norman Davies „Zaginione królestwa”. Wygrana w konkursie serwisu Lubimy Czytać, z której niesamowicie się cieszę. Bardzo lubię Daviesa, a teraz mamy już prawie komplet jego książek, które mnie interesują. Najnowsza mówi o państwach, które przestały istnieć. Spis treści bardzo różnorodny, styl Daviesa (jak zwykle) świetny. Mniam.

Tyle książek trafiło do naszego domu w grudniu przed świętami. Nie licząc, oczywiście, prezentów kupionych przez nas, których było chyba 12 (jeśli dobrze liczę). Z czego część była naszymi prezentami dla nas, znajdą się więc na kolejnym stosiku.

Z pozostałych zaległości w telegraficznym (niemal) skrócie: przeczytałam Zrób sobie raj Szczygła, który jest świetny i bardzo chcę go zrecenzować; przeczytałam Tajemnicę gwiazdkowego puddingu Christie, która jest bardzo dobrym zbiorem opowiadań i zrecenzuję ją do wyzwania podchoinkowego; wypożyczyłam ponownie od Ukochanej Matki Listy na wyczerpanym papierze i może uda mi się je zrecenzować, albo chociaż przesłuchać; chciałabym zrecenzować Dożywocie; dostałam na Gwiazdkę mnóstwo książek i chciałabym je przeczytać albo chociaż pokazać stosik(i), dotarł do mnie wędrowny Wędrowycz i trzeba go wyekspediować w drogę. Doba mi się kurczy!

Ale wiecie co? Fajnie jest mieć dużo książek, fajnie jest mieć dużo ksiażkowych zajęć i fajnie jest mieć dużo energii i być dobrej myśli. Chyba wyzdrowiałam…