Bartłomiej Kuraś i Paweł Smoleński „Bedzies wisioł za cosik”

okładkaTytuł: Bedzies wisioł za cosik
Autor: Bartłomiej Kuraś i Paweł Smoleński
Język oryginału: polski
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2010
Wydanie: pierwsze
Ilość stron: 233

W poprzednim wpisie pisałam o zazębianiu się książek, tematów itd. Miałam to szczęście, że Bedzies wisioł za cosik pierwszy raz przejrzałam w Liptowie, napoczęłam na Spiszu, a lekturę kontynuowałam opuszczając Podhale. A chociaż podtytuł tej książki to Godki podhalańskie, to zarówno Spisz, jak i Liptów (Orawa zresztą też) pojawiają się w niej nie raz.

Kuraś i Smoleński napisali książkę o Tatrach i okolicach. Trochę o ludziach, trochę o historii, trochę o wielkiej polityce, której uniknąć się nie da. Sięgnęli do czasów przedwojennych, sporo napisali o wojnie i latach tuż po niej, ale są tu i fragmenty jak najbardziej współczesne, i sięgające dużo głębiej w przeszłość.

Kojarzycie na przykład Beniowskiego? Tego, co to wszyscy o nim słyszeli, ale nikt niemal nie zapoznał się bliżej, bo kto by był na tyle głupi, żeby z własnej woli czytać poemat dygresyjny Juliusza Słowackiego (ładny, swoją drogą)… Otóż, jak wyjawili mi dopiero autorzy Bedzies wisioł… Beniowski tak naprawdę nazywał się Móric Beňovský, urodził się we Vrbové, a kształcił pod Bratysławą. I tak oto okazało się, że „nasz” Beniowski jest słowackim bohaterem narodowym. No, nie do końca może słowackim, bo jego pierwszym językiem był węgierski.

A może powinnam się już przyzwyczaić do tego, że zawłaszczamy Słowakom ich bohaterów? W końcu taki Juraj Janosik, każde dziecko wie, był polskim zbójnikiem i wyglądał jak młody Perepeczko. Na Liptów chodził kraść bogatym i oddawał biednym na Podhalu. Prawda? O tyle, że Liptów w historii Janosika rzeczywiście jest: jako miejsce pochodzenia. Nie ma za to żadnych dowodów, że kiedykolwiek był w Tatrach, a nie tylko na Podhalu.

Ale to drobiazgi, owszem zabawne i obrazujące trochę skomplikowane relacje polsko-słowackie, ale nadal drobiazgi. A przecież w Bedzies wisioł… jest dużo więcej. Jest cały rozdział o Goralenvolk i kolaboracyjnym Komitecie Góralskim z czasów II wojny światowej (i o Wacławie Krzeptowskim), a inny o kurierach noszących na plecach przez Tatry powstańcze dokumenty i pieniądze dokładnie w tym samym czasie (i o innym Krzeptowskim, Józefie). A jeszcze kawałek dalej o ratownikach górskich sprzed wojny i z czasów wojny (oraz o ich szefie, Józefie Oppenheimie i jego tajemniczej śmierci). I o zajęciu przez Polskę słowackiej Doliny Jaworzyny w 1938. I o zajęciu Zakopanego przez Słowaków w 1939.

ilustracja z WikipediiA w końcu i o „Ogniu„, Józefie Kurasiu, który do dziś przez jednych uważany jest za zbrodniarza, a przez innych za bohatera, ale mówić o nim nie chce nikt. Na historii o „Ogniu” mi nie mówili, ale może to i lepiej, bo postać Józefa Kurasia budzi dziś skrajne emocje i nie sprzyja rozsądnej i naukowej debacie. Jaka jest siła tego tematu, niech świadczy fakt, że wszyscy, których pytałam o czym jest ta książka, mówili, że o „Ogniu”. O samym Józefie Kurasiu mówi może ćwierć Bedzies wisioł…, ale to bardzo ważna ćwiartka, bo pozwala lepiej poznać konflikty nadal dzielące Podhale i okolice. A na dodatek historia „Ognia” opisana jest możliwie rzetelnie i na tyle bezstronnie, na ile się da.

Bo w ogóle Bedzies wisioł za cosik napisane jest świetnie. I to zarówno od strony formalnej — mam na myśli wyważenie argumentów, przedstawianie racji wszystkich stron konfliktów i próby dotarcia do prawdy — jak i językowej. Czyta się tę książkę fenomenalnie, tak jakby się słuchało „podhalańskich godek”. Sprawy poważne przemieszane są ze śmiesznymi, a zabawne z tragicznymi.

I chociaż, ze względu na mój sentyment do Tatr po obu stronach granicy, na pewno nie jestem w stosunku do tej książki obiektywna, to sądzę, że spodoba się ona niemal każdemu. Na pewno tym, co lubią reportaże, bo to kawał dobrego reportażu. Na pewno tym, którzy interesują się historią, bo historia gra tu pierwsze skrzypki. I na pewno tym, którzy lubią książki o ludziach, bo w Bedzies wisioł… właśnie ludzie są najważniejsi.

Naprawdę warto sięgnąć po tę książkę, zwłaszcza, że przeszła w zeszłym roku niemal bez echa, a echa jest warta. A poza tym (uwaga: podła i bezinteresowna reklama) Znak sprzedaje ją za tak marne grosze, że chyba i ja się skuszę na własny egzemplarz (czytałam pożyczony).

***

Jeśli wszystko się uda, ten wpis zawiśnie na blogu w czasie, kiedy ja będę bardzo zajęta bawieniem się dobrze na Polconie w Poznaniu. W związku z tym na ewentualne komentarze odpowiem pewnie dopiero w poniedziałek. Ale nie krępujcie się i komentujcie…

***

Moja ocena: 8,5/10