Tytuł: Déjà dead
Autor: Kathy Reichs
Tytuł oryginalny: Déjà dead
Język oryginału: angielski
Tłumacz: Marcin Roszkowski
Wydawnictwo: Red Horse
Rok wydania: 2007
Wydanie: drugie
Ilość stron: 595
Cykl: Kości (1 część)
Wydane kieszonkowe
Coś nie miała ta książka do mnie szczęścia. Albo może to ja go nie miałam do niej. Co i rusz pojawiały się jakieś inne, które mnie od niej odrywały. I nie chodzi o to, że książka była nudna, albo że źle mi się ją czytało, ale po prostu akurat trafiła na zły dla siebie sezon. Bo naprawdę mało która książka byłaby w stanie wygrać u mnie z Pratchettem, a chyba żadna z nowością jego autorstwa. Czytałam więc Deja dead zadziwiająco długo jak na tak małą książeczkę. Choć może — biorąc pod uwagę że ta „mała książeczka” ma prawie 600 stron — wcale nie tak długo.
W pierwszym tomie cyklu poznajemy dr Temprance Brennan, pracującą w Montrealu jako antropolog sądowy. Dowiadujemy się, że jest rok po rozwodzie, jej córka studiuje, a ona sama przyzwyczaja się do samotnego życia i zabija smutki zakopując się w pracy. Dowiadujemy się też, że w Montrealu ma przyjaciółkę z czasów studenckich, że Tempe pochodzi z rodziny alkoholowej i że sama była kiedyś uzależniona. W książce najważniejsze jest jednak nie życie osobiste pani doktor (choć i ono okaże się ważne), ale znalezione niedaleko historycznego cmentarza kości, które do niej trafiają. Oczywiście okazuje się, że to nie historyczny pochówek, a całkiem świeża ofiara morderstwa. Tempe odkrywa pewne podobieństwa do innych szczątków, które miała na stole jakiś czas wcześniej, ale prowadzący śledztwo detektyw Claudel (oczywiście) nie wierzy w jej teorię, więc pani antropolog sama szuka kolejnych śladów i powiązań i (oczywiście) w ten sposób wplątuje się w rozgrywkę z seryjnym mordercą…
Z jednej strony książka jest totalnie przewidywalna. Od początku wiemy, że Temprance ma rację, a Claudel nie. Wiemy, że nie będą się lubić. Wiemy, że musi nastąpić jeszcze kilka zbrodni (albo zostać znalezionych kilka ciał) żeby teoria seryjnego mordercy „się przyjęła”. Wiemy też, że znajdzie się kilka mylnych tropów i niewinnie podejrzanych osób, a główna bohaterka będzie się pchała w niebezpieczeństwo jak ćma do ognia. I oczywiście wiemy, że dobro w końcu zatriumfuje. Z drugiej strony dla mnie Deja dead było pełne niespodzianek — od zaskakująco dużej objętości począwszy, a na głównej bohaterce skończywszy. A przede wszystkim niespodzianką dla mnie było to, że książka jest wcale niezła.
Sięgnęłam po Deja dead wiedząc, że posłużył jako podstawa serialu Bones (u nas Kości). Chciałam zobaczyć jak wiele serialowa Bones ma ze swojego literackiego pierwowzoru. Zobaczyłam i mogę Wam powiedzieć: imię, nazwisko i rodzaj wykonywanego zajęcia. Nic więcej. Nie mówię już o tym, że nie zgadza się miejsce akcji (w końcu serial był amerykański, więc nie można się w nim spodziewać Montrealu), ale charaktery książkowej i serialowej Tempe są od siebie odległe o lata świetlne. I dobrze, bo serialowe Brennan była dla mnie mocno wnerwiająca. I to nie dlatego, że nie lubię postaci, które zamiast emocjami posługują się rozumem i nauką i pojąć nie mogą dlaczego ludzie zachowują się nieracjonalnie. Skądże — startrekowy pan Spock jest jedną z moich ulubionych postaci serialowych. Po prostu serialowa Bones jest absurdalnym zlepkiem nauki i głupoty w sprawach przyziemnych. Jest zwyczajnie przesadnie przerysowana.
Dla kontrastu, książkowa Bones też ma pewien problem z kontaktami międzyludzkimi wynikający w prosty sposób z jej wcześniejszych doświadczeń, ale jest to problem niemal dokładnie odwrotny niż u jej serialowej odpowiedniczki, a do tego świetnie wytłumaczony psychologicznie: książkowa Temprance chciałaby, żeby wszyscy ją lubili. Do tego ma życie osobiste (w tym dorosłą córkę), lubi dobrą zabawę, kocha swój ogródek i generalnie jest całkiem normalną kobietą. Chociaż też bywa irytująca, zwłaszcza kiedy bezmyślnie ładuje się w kolejne niebezpieczeństwa.
Czytało mi się Deja dead bardzo przyjemnie (chociaż z przerwami). Pod koniec książki akcja mocno przyspiesza i coraz trudniej mówić w jej przypadku o kryminale, a coraz bardziej zmienia się w mieszaninę thrillera i sensacji, tak popularną we współczesnym kinie. Niemniej ciągle jest to powieść kryminalna i choć ogromnie dziwiło mnie to, jak wiele tropów śledczy pozostawili bez wyjaśnienia, to w rezultacie na rozwiązanie zagadki nie narzekam. Oczywiście, że można to było zrobić szybciej i bardziej skutecznie, ale w końcu gdyby nie te błędy i przeoczenia w ogóle nie byłoby książki, a przynajmniej „emocjonującego” zakończenia…
Dodatkowym atutem Deja dead jest spora dawka informacji antropologiczno-sądowych: dowiedzieć się można sporo przede wszystkim o śladach nacięć na kościach, ale też o procesie rozkładu zwłok i kilku innych miłych rzeczach tego typu. Mnie się te motywy podobały, ale co bardziej wrażliwe osoby mogą być zniesmaczone. Zakończenie było dla mnie z kolei nieco za bardzo sensacyjne i trochę za długie, ale i tak w rezultacie daję Deja dead mocną siódemkę i jeśli tylko znajdę kolejne tomy w serii kieszonkowej, na pewno się w nie zaopatrzę.
Moja ocena: 7/10